Muzyka, która „podróżuje” – wywiad z Maciejem Obarą

Autor: 
Maciej Krawiec

Z Maciejem Obarą spotkałem się w jednej z żoliborskich kawiarni. Dlaczego Żoliborz? W tej warszawskiej dzielnicy muzyk mieszka, do niej także nawiązał tytułem kompozycji „Joli Bord” na nowej płycie. Płycie wyjątkowej, gdyż jest to debiut Obary w monachijskiej wytwórni ECM. Saksofonista od kilku lat wysyłał muzykę Manfredowi Eicherowi, starając się o sesję nagraniową dla swojego kwartetu. Efekt tych wysiłków to album „Unloved”, który był głównym tematem naszej rozmowy.

Spotykamy się na kilka tygodni przed premierą Twojej najnowszej płyty, którą wydaje słynna oficyna ECM pod wodzą Manfreda Eichera. Jak się czujesz w związku z tym wydarzeniem?

Moje samopoczucie jest bardzo dobre. Cieszę się, że stałem się częścią jednej z najważniejszych wytwórni na świecie. To wspaniałe, że ECM jest tak otwarty na różnorodną muzykę – nie wydaje przecież tylko jazzu – i umożliwia nagrywanie muzykom europejskim, którzy są rzadko zapraszani przez wielkie wytwórnie amerykańskie. Jestem też zadowolony z samej płyty, której nadrzędną cechą jest oczywiście improwizacja, ale zawiera też inne ważne dla mnie elementy: pewien rodzaj liryzmu, ukłon w stronę polskiej muzyki w postaci tytułowego utworu Komedy, odniesienia do amerykańskiego jazzu, lepsze niż kiedykolwiek brzmienie tego kwartetu...

… w którym grają z Tobą: Dominik Wania na fortepianie, Ole Morten Vågan na kontrabasie i Gard Nilssen na perkusji. Na czym polega ta magiczna formuła, że gracie ze sobą już sześć lat, a zespół wciąż się rozwija i nadal istnieje pole do wspólnego tworzenia?

Udało mi się zebrać w kwartecie takich muzyków, których gra idealnie się ze sobą łączy. Z jednej strony jest świetna pianistyka Dominika, która ma w sobie wirtuozerię i nie całkiem typowy dla jazzu język. Z drugiej – jest skandynawska sekcja, mocno improwizująca, bardzo silne osobowości z wieloma muzycznymi doświadczeniami, spontaniczni i nieprzewidywalni. I wreszcie jestem ja, ze swoim wypracowanym brzmieniem, któremu poświęciłem dużo serca, a które teraz słychać lepiej niż dotąd. Odpowiedz jest dość prosta: oni są wrażliwi na to, co piszę, i wnoszą w muzykę bardzo wiele. Jest to coś, na czym mi zależy, a wręcz na to liczę. W mojej muzyce nie ma oczywistych drogowskazów, muszę mieć w niej kreatorów. Dbam więc o to, żeby mieli pole do wykorzystania. Ci goście mają tak wiele do powiedzenia, że nie ma potrzeby, żeby mówić im jak mają grać. Wtedy to działa. Każdy swobodnie decyduje, w którą stronę zabiera zespół w danym momencie. To mnie zawsze ciekawi.

Od przekazania Eicherowi Twojej płyty „Message from Ohayo” do wydania „Unloved” minęło niemal dziesięć lat. Przez cały ten czas przesyłałeś muzykę do Monachium, ale nie przynosiło to pożądanych skutków. Cierpliwie czekałeś.

Wysyłałem Manfredowi muzykę raz w roku. Raz nawet specjalnie pojechaliśmy z kwartetem do Oslo, by tam w świetnych warunkach nagrać to, co wtedy robiliśmy. Chciałem, żeby był na bieżąco z naszą twórczością, choć przez kilka długich lat dawało to niewiele. Nawet nasze pierwsze spotkanie w Monachium, którym byłem podekscytowany, niczym nie poskutkowało. Gdy graliśmy w tamtejszym Unterfahrcie, zaprosiłem go na koncert i zapowiedział, że przyjdzie. Zadzwoniłem wtedy do Tomasza Stańki, nie posiadając się z radości, że Eicher będzie słuchać nas na żywo! Na to Tomasz powiedział: „jedźcie, jedźcie tam, ale Manfred na pewno nie przyjdzie”. Okazało się jednak, że Manfred przybył na koncert, wysłuchał jednego setu i powiedział, że na sesję jest jeszcze za wcześnie, ale żebym dalej wysyłał muzykę by mógł obserwować zespół. Jemu niczego nie można narzucić i to jest w jakimś sensie przerażające, że dostanie się na sesję u niego zajmuje tyle czasu! (śmiech)

Jaki był więc decydujący czynnik, który sprawił, że ostatecznie się udało?

Set z Nowego Jorku sprzed dwóch lat. Pojechaliśmy wtedy z Piotrem Turkiewiczem, szefem festiwalu Jazztopad, na trasę do Meksyku i Stanów. Udało mu się zabookować termin między innymi w klubie Jazz Standard i postanowiłem zarejestrować oba koncerty, które tam zagraliśmy. Drugi set był bardzo udany, więc to nagranie wysłałem do Manfreda. I on po zapoznaniu się z nim odpowiedział: „band gra dobrze, spotkajmy się w Monachium”. Niewiarygodne! Do tego stopnia trudno było mi w to uwierzyć, że nie kupiłem nawet biletów na lot do Niemiec. Ale gdy spotkanie się potwierdziło, akurat odwiedzałem moją mamę w Jeleniej Górze. Wsiadłem więc w samochód o 6:00 i o 14:00 wszedłem do biura Eichera. Zobaczyłem wtedy na stole stosik z płytami – to były wszystkie nagrania, które mu wysyłałem! Nie mogłem uwierzyć, że skrzętnie je przechowywał. I gdy powiedział „OK, to nagrywamy”, już wiedziałem, że będzie dobrze (śmiech). Weszliśmy do Rainbow Studio w Oslo w styczniu tego roku, a 17 listopada zagramy materiał po raz pierwszy na żywo w sali Narodowego Forum Muzyki w ramach Jazztopadu. Manfred też tam będzie.

Twój zespół nigdy nie pracował w studiu, wszystkie wasze dotychczasowe albumy to nagrania koncertowe. Jak wspominasz tę Waszą pierwszą – i jakże szczególną – sesję nagraniową?

Trochę się obawiałem pracy w studiu. Nie byłem pewien, jak odnajdziemy się w tak sterylnych warunkach, gdzie liczy się każdy szczegół, a dbałość o czystość produkcji jest absolutna. Ale te obawy były niepotrzebne, daliśmy sobie z tym radę bardzo dobrze. Nie będzie zaskoczeniem jeśli dodam, że nie brałem udziału w lepszej sesji pod względem produkcyjnym. Brzmienie, czystość, jakość nagrania – po prostu rewelacja.

Przypominam sobie jeden z Twoich wywiadów sprzed kilku lat, gdzie przyznawałeś, że ECM ma specyficzne brzmienie, które nie wszyscy lubią. Gdy słucham Waszej najnowszej płyty, jasne jest, że zespół brzmi inaczej: bardziej delikatnie, miękko. To taki zamglony sound, który sytuuje zespół w innych wyrazowych ramach.

Żadna moja płyta nie była realizowana z taką uwagą, jak właśnie ta. Nagranie z udziałem producenta to ogromny przywilej, bo on ma dystans, inaczej odbiera muzykę. To, że ECM ma charakterystyczne brzmienie wykreowane przez Eichera, uważam za jego wielką siłę. Słuchasz i wiesz, że to ta wytwórnia. Dzięki niemu odkryłem pokłady liryzmu i subtelności w grze kwartetu, których nie potrafiłem nigdy tak wyeksponować i postrzegam to jako wielką zaletę. Trzy koncerty live, które wydaliśmy, powstały w całkowicie odmiennych warunkach. Inne elementy miały wtedy znaczenie. Natomiast na „Unloved” wnieśliśmy wiele ważnych, nowych aspektów muzycznych, których nigdy wcześniej nie udało się tak uchwycić.

Ciekawe, jak na przykład w dynamicznym utworze „Sleepwalker” funkcjonuje Wasza ekspresja. Jest tam ostrość, tempo, siła, ale przez to „zamglenie” atak jest mniej bezpośredni, nie tak dosłowny.

Tych płaszczyzn pojawiło się więcej. W studiu nasza muzyka wybrzmiewała tak dobrze, że wszyscy w swojej grze ujęli tę szczególną przestrzeń. Nikt na tej sesji nie prezentuje podejścia typowego solisty, nikt nie przedkłada swojego brzmienia nad czyjeś. To jakoś bardziej magicznie się unosi i jak mówisz – nie jest takie dosłowne w odbiorze.

A jak przebiegła praca z Eicherem?

Pracowaliśmy w studiu przez dwa dni. Z tego, co nagraliśmy pierwszego dnia, na płytę nie weszło nic. Stało się tak, ponieważ Manfred nie był zadowolony z tego, że fortepian nie był idealnie nastrojony. Poza tym my nie wiedzieliśmy jeszcze, jak ten album dokładnie ma wyglądać. Dopiero wysłuchiwanie kolejnych take'ów pierwszego dnia dało nam obraz brzmienia, jakie w tych warunkach mamy i jaka może być aura całej płyty. Dużo rozmawialiśmy o artystycznym kształcie płyty, o jego dramaturgii; Manfred sugerował drobne zmiany w przebiegu niektórych utworów, dzieląc się kilkoma genialnymi pomysłami. Zwraca uwagę na detale, wewnętrzne korespondencje w kompozycjach, szukając spójności w tym, co znajdzie się na krążku. Jest niesamowicie wrażliwy i interesują go takie szczegóły, na które nie zwracałem aż takiej uwagi. Dzięki niemu zauważyłem wiele cennych elementów, które można wprowadzić do gry kwartetu i rozdysponować nimi we właściwym czasie. Jego spostrzeżenia były niezwykle pomocne i orientowały naszą pracę w nowych dla nas kierunkach. W końcu muzyka jest otwarta, wszystko jest uwolnione i kluczowa kwestia polega na tym, jaki nadać temu kształt. Mówił o „podróżowaniu” muzyki, jakby miała iść bardzo długim „łukiem”. To jest takie myślenie o muzyce! Niesamowity gość.

Na płycie znalazły się dokładnie te utwory, które planowałeś?

W zdecydowanej większości tak. To kompozycje z różnych okresów istnienia kwartetu, część z nich można usłyszeć na naszych koncertowych albumach. Jest kilka nowych – np. utwór „Ula”, którym otwieramy płytę – ale zamykamy ją jedną ze najstarszych kompozycji kwartetu, czyli „Storyteller”.

Nie chciałeś nagrać albumu wyłącznie z nowym materiałem?

Wolałem uniknąć sytuacji, w której brakowałoby nam swobody. Łatwiej było nagrywać rzeczy sprawdzone, co do których mieliśmy pewność, że będzie nam się je dobrze grało. Cieszę się, że na „Unloved” jest parę nowych utworów, ale dobre jest też to, że udokumentowaliśmy utwory starsze, które dojrzewały wraz z kwartetem.

Wspomniałeś tytuł Waszej płyty, który odnosi się do Komedowskiego motywu z filmu „Niekochana” Janusza Nasfetera. Czemu właśnie ten utwór Komedy trafił na płytę i co sprawiło, że posłużył za tytuł albumu?

Przed wieloma laty zwrócił mi na niego uwagę mój serdeczny kolega ze studiów, pianista Michał Wróblewski. Był zachwycony jego prostotą i pięknem. Byliśmy zaskoczeni, że prawie nikt tego potem nie nagrywał. Postanowiłem włączyć ten utwór do repertuaru kwartetu, sporadycznie go graliśmy, znalazł się nawet na albumie „Live at Manggha”. Przyznaję jednak, że nie myślałem o nim w kontekście sesji u Manfreda. Ale gdy zapoznał się z utworami, które chcę umieścić na płycie, zapytał czy nie mamy czegoś jeszcze. Zaproponowałem Komedę, którego uwielbiam, ale Manfred zareagował bez entuzjazmu – w końcu Komedę grał już i Tomasz, i Marcin Wasilewski. Ale gdy usłyszał ten wspaniały i mało znany utwór, nie miał wątpliwości, że musi znaleźć się na płycie.

A co do nazwy całego krążka?

Po nagraniu zaczęliśmy się nad tym zastanawiać i stwierdziliśmy, że „Unloved” to byłby mocny, specyficzny tytuł. Przy okazji łączy nas z polską muzyką, rodzimym dziedzictwem i tym wyjątkowym akcentem, który na albumie się znalazł, czyli kompozycją Komedy właśnie.

Przed Wami koncerty promujące album: w listopadzie intensywny objazd Europy, a na wiosnę i w lecie planujecie koncerty nie tylko w Europie, ale i w Ameryce Północnej. Myślisz już o kolejnych przedsięwzięciach?

W grudniu planuję trochę odpocząć. Wtedy też zamierzam zacząć myśleć o nowym materiale. Chciałbym wprowadzić kilka świeżych kompozycji na koncertach wiosennych, poogrywać je i wtedy zobaczymy, czy będą one początkiem czegoś nowego.

*