Swoich fanów chciałbym zaprowadzić do ich własnego wnętrza - wywiad z Leszkiem Możdżerem

Autor: 
Jazzarium

Leszek Możdżer - kim jest wszyscy wiemy. Dziś obchodzi 42 urodziny. Przed nie całym miesiącem zadaliśmy Leszkowi kilka pytań. Oto jak na te pytania odpowiadał. Dziękujemy za te odowiedzi i życzymy wszystkiego czego sam byś sobie życzył!

 

Co grasz, kiedy grasz sam dla siebie?

Ćwiczę gamy, utwory Sergiusza Prokofiewa i Fryderyka Chopina, uruchamiam lewą rękę, ćwiczę unisono frazowanie lewej i prawej ręki, poszukuję soczystych akordów oraz ich połączeń z innymi soczystymi akordami.

Czy wolisz być nazywany muzykiem czy muzykiem jazzowym?

Wolę być nazywany muzykiem. Muzykiem jazzowym bywam często, ale nie cały czas.

Do jakich nagrań wracasz? Czy ostatnio odkryłeś w czyjejś muzyce coś co okazało się szczególnie ważne dla Ciebie?

Ostatnio odkryłem na nowo Vladimira Horowitza oraz Artura Rubinsteina. Instytucja starego mistrza jest czymś fascynującym. Młodość też bywa fascynująca, w Internecie ciągle znajduję świetnych młodych muzyków. Jak zobaczyłem przy pracy malarkę Aelitę Andre to zrozumiałem czym tak naprawdę jest twórczość.

Współpraca z ACTem nadała Twojej karierze sporego przyspieszenia, w tym także w wymiarze międzynarodowym. Kiedy patrzysz na swoją drogę przez ostatnie 2 lata, co było dla Ciebie największą niespodzianką?

Nie widzę tutaj przyspieszenia, raczej naturalną kontynuację mojej dotychczasowej drogi. Niespodzianką chyba jest to, że im dalej jestem na swojej drodze tym mniej mi zależy na robieniu dobrego wrażenia. Jedną z najbardziej emocjonujących i fascynujących prac jakie ostatnio wykonałem była muzyka do filmu "Opera z mydła" Bodo Koxa. I wcale mnie nie obchodzi to, że tego filmu nikt nie zobaczy. Wolę być autentyczny, nie muszę być sławny.

A największą niespodzianką dla mnie jest to, że ta tak zwana "kariera" nie polega na drukowaniu plakatów, ale na zwykłych rozmowach między ludźmi. Kariera zaczęła mieć dla mnie ludzką twarz. Albo raczej - konkretne, ludzkie twarze.

Co widać ze szczytu piramidy popularności?

Kłamstwo, manipulację, małość, ignorancję, pochlebstwa, złodziejstwo, podstępność, chciwość, złośliwość, brak wrażliwości i empatii. Ale od razu widoczna staje się uczciwość, szczerość, zaangażowanie, rozsądek, życzliwość, przyzwoitość, lojalność i szczodrość. Wiem już z kim warto trzymać, a z kim nie. Jedni mają siłę, a inni mają moc. Ja wolę tych, którzy mają moc. Bo moc się nigdy nie kończy i promieniuje energią sama z siebie, siła potrzebuje energii z zewnątrz i zawsze kreuje opór.

Krystyna Janda powiedziała niedawno, że ma świadomość tego, że jest osobą publiczną, że musi uważać na to co, jak i komu mówi. Jak czujesz się w roli jednego z kluczowych kół zębatych przemysłu muzycznego?

Nie czuję się żadnym kołem od żadnego przemysłu, po prostu produkuję muzykę i tyle. Paru dziennikarzy próbuje mnie owinąć w biało czerwoną flagę, chcą, żebym dzierżył jazzową wiertarę na przodku, albo ubrał lśniącą zbroję i kręcił w niej improwizowane piruety ku chwale Ojczyzny. Ja tymczasem jestem zwykłym człowiekiem, mam swoje życiowe zakręty, i to właśnie muzyka zawsze pomaga mi z nich wyjść. Raczej rzadko uważam na to, co mówię, chociaż zdaję sobie sprawę, że przestrzeń publiczna nie jest odpowiednia do głoszenia prawd oczywistych, chociażby takich jak te, że kredytów bankowych raczej należy unikać, wraz z nastaniem poczty elektronicznej przestała istnieć prywatność korespondencji, a kaszy gryczanej nie gotuje się w plastikowych worku, tylko w wodzie.

Swoją muzyką zawładnąłeś rząd dusz. Część Twoich fanów to niemal wyznawcy. Gdzie chciałbyś ich zaprowadzić?

Swoich fanów chciałbym zaprowadzić do ich własnego wnętrza. Tam, gdzie można postanowić wszystko od nowa i zacząć to realizować.

Zapewne z powodów biznesowych nie możesz nam zdradzić swoich muzycznych marzeń, które planujesz zrealizować - a gdyby nic Cię nie ograniczało, jaki muzyczny projekt byłby dla Ciebie Olimpem?

Taki, w którym czystość przekazu i głębia brzmienia w przepastnej, ale jednak iluzorycznie skomponowanej, paradoskonałej rzeczywistości jedynego danego nam momentu stają się abstrakcyjną więźbą z czystego piękna, na której spoczywa poczucie bezpieczeństwa słuchacza wynikające ze schronienia się w sobie samym będącym istotą zrobioną już nie z mięsa i kości, ale z wyższych energii i wrażeń, które rezonują z każdym kolejnym dobiegającym dźwiękiem. I wtedy wchodzę ja - cały na biało.

Na trzech płytach jakie nagrałes dla wydawnictwa ACT postawiłeś na dość bezpieczne propozycje: solowy album z muzyką Komedy, duet z Walterem Norrisem i dobrze już znane trio z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco. Niedawno rozmawialiśmy z Pańskim kolegą z wydawnictwa ACT - Vijay'em Iyerem. Powiedział nam, "interesuje mnie przede wszystkim stawianie się w sytuacji, w której mogę przegrać - bo właśnie wtedy muszę rzeczywiście improwizować.". Dlaczego mając w kieszeni kontrakt z Siggim Lochem nie chciałeś z ACTem bardziej zaryzykować?   

Prowadzę ciągłe poszukiwania oraz staram sie rozwijać i przekraczać samego siebie. Na razie przestałem robić duże formy takie jak kiedyś ("Operetka" Gombrowicza," Scat " Kościelniaka, czy "Bal W Operze" Tuwima). Poszukuje wewnątrz materii muzycznej oraz na zewnątrz niej. Interesują mnie różne obszary, na przykład: zastosowanie nowego dla mnie instrumentarium ("Windows" wyprodukowane dla Bałtyckiego Teatru Tańca, "Explodelia" na instrument perkusyjne i elektronikę napisane na zamówienie Stołecznej Estrady i wykonane wspólnie z Piotrem Suttem, muzyka do Etiudy filmowej Bodo Koxa), nieparzyste metrum (muzyka do filmu "Land of Oblivion", projekt z Ivą Bittovą), strój ćwierćtonowy (muzyka do filmu "W Sypialni", użycie reguły matematycznej jako pomysłu konstrukcyjnego ("Magnificat", "Te Deum" na orkiestrę i sopran). Wchodzę też w przestrzeń muzyki klasycznej - wprowadziłem do repertuaru i wykonałem publicznie III Sonatę Prokofiewa, Partitę B-dur i chorał G-dur Bacha, Fantazję c-moll Mozarta, Gigue G-dur Mozarta w opracowaniu Waltera Norrisa - wprowadzenie tych utworów do repertuaru zabrało mi prawie rok pracy.

Powoli wprowadzam następne klasyczne pozycje, ale jest to czasochłonny proces. Szukam w przestrzeniach fizyczności i filozofii - przykładem niech będzie Piano Phase Steva Reicha czy muzyka do Filmu "Albert Cinema".

Podczas pracy nad Piano Phase nie wiedziałem już czy  ciało służy do uprawiania muzyki czy może muzyka służy do uprawiania ciała.

Obserwuję też młodych ludzi - udostępniam im swoje studio nagrań i obserwuję proces powstawania muzyki, żeby lepiej pojąć jej fenomen.

Do swojej produkcji "Missa Gratiatoria" zatrudniłem nawet innego pianistę, Piotra Manię, żeby złapać większy dystans.

Oczywiście eksploatuje swoją dotychczasową estetykę próbując ją delikatnie rozepchać od środka - tak jak  w muzyce do filmu "Wszystkie kobiety Mateusza" albo recitalu "Komeda", czy aranżacji Preludium e-moll Chopina na orkiestrę smyczkową i trzy akordeony. Współprodukuję też płyty innych artystów - właśnie kończymy płytę Janusza Mackiewicza "elec-tri-city", jesteśmy w połowie produkcji płyty Gosi Banki, uczestniczę w produkcjach kolegów, gdzie mogę się wypowiadać w estetykach innych niż własne (m.in.: Wojciech Staroniewicz, Piotr Zaczek, Michał Czachowski, Daniel Bloom, Jan AP Kaczmarek).

Po poszukiwaniach na obszarach rocka (płyta Firebird VII z Philem Manzanerą, koncerty  z  Myslovitz,  z  Waglewskim) podjąłem decyzje o powrocie na grunt  muzyki  akustycznej  -  tam  się  czuje  najlepiej.  Zagrałem w międzyczasie  kilkanaście  koncertów  z  didżejami  próbując rozpoznać potencjalne  zasady  współpracy,  ale  po  tych  doświadczeniach  moja decyzja  dotycząca  powrotu  na  grunt  muzyki akustycznej jeszcze się umocniła.

 W 2011 roku wyprodukowałem około trzydzieści koncertów w klubie Sfinks700 w Sopocie aby zyskać dodatkową perspektywę widzenia zjawiska muzyki. Byłem wstrząśnięty tym jak bardzo różni się proces powstawania koncertu z punktu widzenia artysty i organizatora. Po raz kolejny zrozumiałem, że elementem decydującym o rozwoju kariery jest pokora.

Prowadzę też własne poszukiwania mające na celu zrozumienie systemu polityczno -finansowego w którym żyję za czym idzie redefinicja funkcji artysty i jego roli we współczesnym świecie.

Kontrakt z ACTem to tylko jakiś tam niewielki element scenografii. Powrót do współpracy w trio Możdżer Danielsson Fresco to świadome, ponowne wejście na grunt muzyki akustycznej i to z najlepszymi muzykami jakich dane mi było spotkać. Vijay ma rację - bez podejmowania ryzyka porażki nie ma sensu zabierać się za żaden nowy projekt.

Trzeba jednak pamiętać, że muzyka jest językiem abstrakcyjnym, a więc porażka w tym wypadku może również jest wyimaginowana.