Arktyczny riff na rozstaju

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

To była historia jak ze snu. O jej przebiegu zdecydował, jak to często bywa, przypadek. Pod koniec dziewięćdziesiątego trzeciego roku miałem job w Przemyślu, w sekcji mieli grać Wege i Konrad (Zbigniew Wegehaupt i Cezary Konrad – przyp. red.). Na parę dni przed jobem dzwoni Wege: „Nie mogę jechać, mam tutaj ważne granie”. „No to musisz mi kogoś polecić” – mówię. „Zagraj z młodym Miśkiewiczem”. „Jaki Miśkiewicz”? „Syn Henryka Miśkiewicza gra na bębnach, bardzo młody chłopak”. Tomasz Stańko poszedł za tą radą. Na koncert w Przemyślu zaprosił jeszcze kontrabasistę Sławomira Kurkiewicza, poleconego przez 16-letniego wtedy perkusistę. W kolejnych akapitach autobiografii „Desperado” Stańko opowiada, jakie wrażenie wywarła na nim ta młoda sekcja, która wkrótce zarekomendowała mu pianistę swojego tria: Marcina Wasilewskiego. To się od razu wie, jak ktoś dobrze gra. Od początku byli dobrzy, kiedykolwiek z nimi grałem, zawsze byłem zaskakiwany.

Stańko nie był w tej opinii odosobniony. Simple Acoustic Trio – tak młody zespół się wtedy nazywał – od 1990 roku zdobywało nagrody w konkursach w Polsce i za granicą. Trzy lata później, po zawirowaniach w składzie, do koszalińskich licealistów Wasilewskiego i Kurkiewicza dołączył nieco młodszy Miśkiewicz. Gdy słucha się ich nagrań z tamtego okresu (np. pierwszej płyty „Komeda” z 1995 roku), imponują nie tylko ich kompetencje i muzykalność, ale zapalczywe wręcz zafascynowanie jazzem. Już wtedy był to silny zespół pozbawiony kompleksów, łapczywie rzucający się na to, co oferują im swing, blues, improwizacja i genialne kompozycje Komedy.

 

Było o nich coraz głośniej. Szybko zaczęli współpracować z uznanymi muzykami, ale czy mogli sądzić, że za kilka lat będą współtworzyć working band jednego z największych jazzmanów Europy? Okazjonalne spotkania ze Stańką przerodziły się bowiem w coraz bliższą współpracę. Przyniosła ona oficjalne zawiązanie kwartetu, trzy cenione albumy studyjne dla słynnej wytwórni ECM i najwięcej koncertów kiedykolwiek zagranych przez trębacza z tym samym składem. Stabilny basista, interesujący perkusista i charyzmatyczny, silny pianista. Taki skład! To wielka rzadkość. To nie jest Nowy Jork, gdzie jest zlot muzyków z całego świata. I dlatego tyle lat ze sobą graliśmy. Po ich ostatniej, najlepszej płycie „Lontano” (2006) trębacz zaangażował się w pracę z innymi zespołami, a w międzyczasie trio zaczęło tworzyć własne albumy dla monachijskiej oficyny.

Obsada składu, który tak chwalił Stańko, nie zmieniła się od tamtych czasów – zamierzchłych lat dziewięćdziesiątych, gdy kierowników zakładów zastępowali menedżerowie firm, a nastoletni muzycy olśniewali legendy jazzu. Przez ten długi okres zespół Marcin Wasilewski Trio (z poprzednią nazwą pożegnali się przed 2008 r. za namową szefa ECM-u Manfreda Eichera) zdążył zbudować rozpoznawalną na całym jazzowym świecie markę. Ich grę cechują najwyższej próby liryzm, wrażliwość i melodyjność, a przy tym podszyta jest ona ciągłym dążeniem do spontanicznych interakcji. Muzyka tria wydaje się nieraz w specyficzny sposób falować, nieregularnie oddychać – porozumienie rytmiczne i wzajemne wyczucie pulsu to jedna z mocnych stron zespołu. Szczególnie lubię wsłuchiwać się w to, jak na płaszczyźnie pojedynczych taktów splatają się głosy ich instrumentów – gdy swobodnie wymieniają się rolami, reagują na frazy partnera, oddają sobie pole czy kolektywnie intensyfikują przekaz.

Dużą część ich repertuaru stanowi muzyka komunikatywna, niehermetyczna, czasem wywiedziona na przykład z rocka i popu (covery utworów The Police, zespołu Hey czy Björk) albo jazzowej tradycji, często bardzo piękna i wzruszająca, a przy tym podana z wyrafinowaniem i dbałością o detal. Nieraz podczas sesji pod okiem Eichera zapuszczali się wprawdzie na obszary muzyki free – niezapomnianym tego świadectwem są trzy frapujące improwizowane suity na „Lontano”, trwające w sumie czterdzieści minut – ale zdecydowanie bliższy jest im świat kompozycji. Gdy przed dwoma laty podczas wywiadu zagadnąłem Wasilewskiego, czy nie chciałby nieco szerzej „otworzyć” muzyki tria, odpowiedział tak: Czy awangardowe free to zawsze muzyka bardziej wyzwolona, niż ta oparta o partytury? (…) Cenię sobie ekspresję [free]. Uważam jednak, że tam również zdarzają się pewne klisze, ślepe zaułki, momenty wtórne czy po prostu złe. Z kolei muzyka zorganizowana, zapisana także potrafi olśniewać świeżością, wolnością, czymś nieoczywistym. Wszystko zależy od wykonania i jakości.

Muzyków tria Wasilewskiego trudno nie uznać za gwarantów jakości jazzowego wykonania. W ostatnich latach wkradło się jednak do ich repertuaru sporo przewidywalności – przez kilka lat ogrywali na żywo repertuar z płyty „Spark Of Life” (2014), a potem promowali koncertowy krążek „Live” (2018) zawierający w większości kompozycje ze... „Spark of Life”. Często wracali też do muzyki z poprzednich albumów, co pogłębiało wrażenie, jakby brakowało im pomysłów na inne utwory i świeże ich potraktowanie.

W takim kontekście pojawił się na rynku najnowszy studyjny album tria „Arctic Riff”, nagrany z wielką gwiazdą jazzu – amerykańskim tenorzystą Joem Lovano. Przez kilka dekad był on filarem legendarnej wytwórni Blue Note, dla której nagrywał na przykład z Johnem Scofieldem czy Hankiem Jonesem. Pod jej auspicjami dojrzał jako lider, zyskał status jednego z czołowych saksofonistów świata. Jego dorobek sytuuje go w obrębie jazzowej tradycji spod znaku Johna Coltrane'a czy Wayne'a Shortera, co potwierdza nie tylko stylistyka jego płyt „Landmarks” czy „Tenor Legacy”, ale też wielość albumów z muzyką tych i innych mistrzów. Ciekawa uwaga o Lovano pojawia się we wpisie na jego temat w „Jazz Encyclopedia” Richarda Cooka z 2005 roku. Autor sugeruje, że Lovano – z racji na częste goszczenie na albumach cudzych zespołów – jest być może tym rzadkim przypadkiem jazzmana, który pojawia się na zbyt wielu płytach.

 

Wytwórnia ECM, z którą jest od niedawna związany, w ubiegłym roku wydała dwa albumy z jego udziałem: pełną przestrzeni i namysłu nad dźwiękiem płytę „Trio Tapestry” oraz „Romę”, stanowiącą zapis raczej bezbarwnego koncertu z sędziwym trębaczem Enrico Ravą. Nagrany z grupą Wasilewskiego krążek „Arctic Riff” to kontynuacja ECM-owskiej drogi Lovano. Polski zespół już raz zarejestrował dla monachijskiej oficyny autorski album z udziałem gościa – na „Spark Of Life” wystąpił saksofonista Joakim Milder. W rozmowie publikowanej w najnowszym wydaniu „Jazz Forum” Wasilewski komentuje to następująco: Uznaliśmy wspólnie z Manfredem, że [po kilku płytach w trio] dobrze by było zaprosić jakiegoś dobrego muzyka-improwizatora, który mógłby ubarwić nasze brzmienie.

Takie myślenie nie dziwiłoby, gdyby chodziło o szukające tożsamości trio, w którym brakuje kompetencji, by udźwignąć sesję nagraniową i wielotygodniowe obowiązki koncertowe. Mowa jednak o znakomitym i doświadczonym zespole, który wypracował charakterystyczny styl, na co dzień i tak (oczywiście przed pandemią) występującym najczęściej bez czwartego muzyka. Czy zapraszanie na sesję gościa, jak słynny by nie był, daje szansę na optymalną sytuację artystyczną? Gdyby jeszcze zespół Wasilewskiego wydawał na przykład jeden album rocznie i, choćby jak grupa RGG, w duchu nieraz eksperymentalnym regularnie prezentował różne oblicza swej pracy: triowe, z udziałem gości, zapisy koncertów z improwizatorami etc. Trio pianisty tego jednak nie robi, w związku z czym oczekiwanie na przekonującą dawkę nowej muzyki było po „Spark Of Life” tym większe.

Można by też wyobrazić sobie sytuację, w której zespół Wasilewskiego – jeśli faktycznie za mało im o jeden głos w składzie – czuje potrzebę przeformowania się w stały kwartet z udziałem kogoś, z kim muzycy mieliby szansę stworzyć wiarygodną nową jakość. Tymczasem Milder, choć świetnie wpasował się w grę tria ze swoją łagodnością i oszczędnością, brał udział w koncertach sporadycznie, wykonywał z zespołem tylko część repertuaru, a współpraca kilka lat temu się urwała. Z kolei Lovano ostatni (i jedyny) raz spotkał się z triem Wasilewskiego na scenie w... 2006 roku. Komentarz pianisty na temat sesji do „Arctic Riff”: Wysłałem wcześniej nuty Joemu. Na pewno je przejrzał. (…) Nuty nutami, ale znalezienie się w studiu bez żadnych wcześniejszych prób to była pewna trudność – może nie tyle techniczna, co dotycząca wzajemnego, duchowego połączenia. W praktyce wyglądało to tak, że przegrywaliśmy te utwory raz lub dwa na próbę i od razu nagrywaliśmy. Czy tak powinna wyglądać sesja wybitnego zespołu, na którego płytę studyjną czeka się sześć lat? I czy właśnie Lovano to artysta, którego Wasilewski, Kurkiewicz i Miśkiewicz wskazaliby jako wymarzonego partnera do muzycznego dialogu?

 

Takie pytania podsuwa nie tylko lektura wywiadów i proste kojarzenie faktów, ale sama zawartość „Arctic Riff”. W utworach napisanych przez Wasilewskiego mamy bowiem z jednej strony natchnione, znakomicie komunikujące się ze sobą trio, a z drugiej – konkretnego i profesjonalnego, choć chwilami dziwnie niepewnego Lovano. Dzieje się tak na przykład w otwierającym album „Glimmer Of Hope”, gdzie ze słodkim tematem, czule wyrzeźbionym przez Wasilewskiego, Lovano obchodzi się niewprawnie. Amerykanin wypada zachowawczo również w „Fading Sorrow” i „Old Hat”, nie do końca pasuje mu też rozpędzona „L'Amour Fou” (murowany hit koncertowy). Muzycy tria nie przejmują się tym i dają od siebie dokładnie to, za co się ich ceni: ciekawą interakcję, wielowymiarową wrażliwość, a kiedy trzeba – wspaniałą jazzową zapalczywość.

 

Wydawałoby się, że pewien chłód w grze Lovano mógłby stanowić interesującą przeciwwagę dla emocjonalnych Polaków, ale w wymienionych utworach to tak nie działa: saksofonista nie czuje muzyki Wasilewskiego i spłaszcza ją zamiast niuansować. Nieco inaczej akcja przebiega w dwóch wersjach „Vashkar” Carli Bley i jedynej nagranej przez kwartet kompozycji Lovano „On The Other Side”. Tam faktycznie udało się zespołowi uchwycić ducha swobodnego muzykowania wokół określonych tematów. Lovano gra z feelingiem, a w pracy tria jest przekonująca intensywność i głębia.

Są jeszcze na „Arctic Riff” cztery sekwencje improwizowane, które zajęły prawie jedną trzecią albumu. To miła niespodzianka, ponieważ trio Wasilewskiego nie nagrywało muzyki free od kilkunastu lat. Trzy z nich – „Arco”, „Stray Cat Walk” i „A Glimpse” – to impresyjne miniatury, w których toczy się wprawdzie spontaniczna interakcja między Lovano a triem, ale jest to raczej przerzucanie się spostrzeżeniami aniżeli owocna dyskusja. Fragmenty przypominają muzykę Johna Lurie'ego z filmu „Poza prawem” Jima Jarmuscha, gdzie krótkie akustyczne motywy zawierały tajemnicę, zalążki pomysłów, ale szybko gasły. Podobnie dzieje się także w pierwszych dwóch minutach dłuższej „Cadenzy”, ale później wyzwala się w improwizacji kwartetu coś autentycznie energetycznego. Niecierpliwe solo Wasilewskiego pobudza kolejnych muzyków do reagowania, następuje piękne barwowo spotkanie tenoru z kontrabasem arco. Wraca fortepian solo, jakby chciał opowiedzieć jeszcze jedną intrygującą historię. Późniejsze niespieszne frazy saksofonu mądrze prowadzą do zgodnego finału, który zamyka tę najciekawszą część płyty.

„Cadenza” jest znakiem, że trio Wasilewskiego wcale nie musi obracać się pośród przebojowych melodii, przewidywalnych scenariuszy koncertowych i powrotów do sprawdzonych utworów. Wydaje się, że wciąż tkwi w tych artystach potencjał, by razem wykrzesać z siebie muzykę nieoczywistą. Może właśnie po to było im potrzebne spotkanie z Lovano, by z jego udziałem wrócić do bardziej otwartej sztuki? „Arctic Riff” prezentuje bowiem zespół na rozstaju dróg: trio jakby się waha, czy postawić na świetną interakcję we własnym gronie, czy angażować się w obarczone kompromisami spotkania z nowymi muzykami. Wprawdzie proponują przyjazne utwory, które przypominają ich kompozycje z innych płyt, ale parokrotnie wybierają się w całkiem nieznane rejony. Bardzo bym chciał, by Wasilewski, Kurkiewicz i Miśkiewicz wspólnie podjęli taką decyzję, byśmy ponownie mogli mówić – jak przed laty stwierdzał Tomasz Stańko – o byciu przez nich zaskakiwanymi.