Krakowska Jesień Jazzowa 2012: Hera & Hamid Drake - monumentalne i piękne przeżycie.

Autor: 
Bartosz Adamczak (www.jazzalchemist.blogspot.com)

To był jeden z najbardziej wyczekiwanych wieczorów tego festiwalu. Spotkanie Hamida Drake'a z grupą Hera przy okazji festiwalu w Lublinie pozostaje do dzisiaj wyraźnie zapisane w pamięci. Muzycy wlot złapali kontakt, tamta noc skończyła się szalonym jam w ich wykonaniu i narodził się pomysł wspólnego projektu.

Ten pomysł stał się rzeczywistością po ponad półtorarocznym oczekiwaniu właśnie w Krakowie. Niegdyś kwartet wystąpił w powiększonym o Macieja Cierlińskiego (lira korbowa) i Raphaela Rogińskiego (gitara) składzie oraz Hamidem na drugim zestawie perkusyjnym, w celu zaprezentowania nowych kompozycji będących dowodem, że Hera jest wciąż bandem rozwijającym się, szukającym nowych ścieżek, otwierającym kolejne drzwi. Hipnotyczny trans mieni się tysiącem barw, poprzez nieustanny perkusyjny puls (gęsta, rytmiczna siatka pleciona wspólnie przez Pawła i Hamida), kontrabasowy groove, dronowe dźwięki liry, wibrujące brzmienie gitary i w końcu polifoniczne melodie prowadzone przez dwa dęciaki z przodu.

A w całości w ten sposób misternie złożonej pojawia się jakiaś magia, wykraczające poza muzyczne światy (Indie, Afryka, muzyka Słowiańska i wschodnia, Alice Coltrane). To całkowite i totalne doświadczenie dźwięku, rytmu, melodii, wszechobecnej, w pełni pochłaniającej, doświadczenie obcowania z czymś niebiańskim. Czytelnicy niech zechcą wybaczyć te zachwyty, ale nie znajduje innych słów, nie znajduję żadnych słów właściwie. Monumentalne i piękne to było przeżycie.

Przeżycie wspólnoty i trudno o muzykę bardziej zespołową, w sensie wagi brzmienia niż ta, która wykonuję Hera. Czapki z głów dla Macieja Cierliński, który dokonywał na lirze korbowej rzeczy niezwykłych (gdyby Hendrix grał na lirze korbowej, być może tak właśnie by brzmiał). Po raz pierwszy też słyszałem na żywo grupę z Raphaelem i brzmienie jego gitary, wyjątkowe, ubogaca muzyczną przestrzeń wyśmienicie.

Słuchać Hery to jak zanurzyć się w rzece i dać ponieść się jej prądowi. Zachwycaj się pięknem i nieustanną zmianą krajobrazu wokół, niespodzianką ukrytą za każdym kolejnym zakrętem. A jednocześnie, przy całkowitym otwarciu na to co nadejdzie,  jest w podążaniu z tym strumieniem naturalność i niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Podsumujmy słowami wielkiego Joe McPhee zasłyszanymi po koncercie: „Fucking amazing”.