10 powodów, dla których zapamiętam rok 2015:Piotr Wojdat

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 

Tak się już przyjęło, że na przełomie lat dokonujemy podsumowań tego, co wydarzyło się w przeciągu minionych dwunastu miesięcy. Można dyskutować, czy zwyczaj ten nie przybrał już karykaturalnej formy, ale jedno jest pewne - dostarcza on dużo rozrywki zarówno tym, którzy oceniają poczynania artystów, jak i osobom pragnącym zweryfikować swoje dotychczasowe spostrzeżenia.

Podsumowania roczne sprowadzają się głównie do sporządzania rankingów najlepszych płyt czy koncertów. Są silnie naznaczone subiektywizmem, co akurat trudno uznać za mankament. Za bardziej problematyczne uważam ustalenie kryteriów oceny, którymi kierujemy się, tworząc kolejne zestawienia. Schody pojawiają się zwłaszcza w takich sytuacjach, gdy mamy porównać płyty zaliczane do różnych gatunków muzycznych. Z jazzem też zresztą nie jest łatwo. Jak znaleźć punkty styczne dla mainstreamu i awangardy? Czy można sensownie ocenić i zestawić formy zamknięte i swobodną improwizację? Przy okazji rankingów nasuwa się znacznie więcej pytań. Mając te wszystkie wątpliwości w tyle głowy, być może warto po prostu podejść do tematu z większym dystansem i uśmiechem na twarzy.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że ten tekst również nosi pewne znamiona rankingu. Wszak staram się w nim wskazać 10 powodów, dla których warto zapamiętać 2015 rok. Pod pewnym względem zadanie jest jednak nieco łatwiejsze: nie muszę ustalać tu żadnej hierarchii. Jeden powód może być ważniejszy, inny mniej, a któryś z kolei z perspektywy mijającego czasu może okazać się błahy. Roztrząsać tego na tym etapie jednak nie będę. Zamiast tego postaram się napisać o tym, co najbardziej przykuło moją uwagę w muzyce jazzowej w minionych dwunastu miesiącach.

Zacznę od postaci, która swoimi dokonaniami zrobiła na mnie w zeszłym roku największe wrażenie. A jest nią kontrabasista Ksawery Wójciński, który w ostatnim czasie zebrał owoce swojej ciężkiej pracy. Trzeba przyznać, że od kilku lat jest on czołową postacią polskiej sceny jazzowej, ale to dzięki płytom nagranym z gitarzystą Markiem Kądzielą (“Ten Little Stories”), trębaczem Wojciechem Jachną (“Night Talks”) oraz albumem koncertowym z saksofonistą Charlesem Gaylem i perkusistą Klausem Kugelem (“Christ Everlasting”) ukazał swój kunszt artystyczny. Co prawda nie jest to żadne novum, ale te tak bardzo różne wydawnictwa doskonale pokazują Wójcińskiego jako artystę wszechstronnego, który odnajduje się zarówno w składach grających muzykę kameralną, jak i grupach tworzących ognisty, nacechowany silnymi emocjami jazz.

Gdy przypominam sobie, co się działo w przeciągu ostatnich miesięcy, cieszę się z tego, że udało się pociągnąć dalej serię reedycji nagrań wibrafonisty Jerzego Miliana. “Semiramida”, która ukazała się w zeszłym roku w barwach wytwórni GAD Records, jest póki co najlepszą odsłoną tego cyklu. I nie może to dziwić, wszak czwarty rozdział tej serii to nagrania Miliana z festiwalu Jazz Jamboree z drugiej połowy lat 60. U boku artysty występują kontrabasista Jacek Bednarek oraz perkusista Grzegorz Gierłowski, których doskonale znamy z klasycznego dzieła wibrafonisty - “Baazaar”.

Wracając do muzyki nam współczesnej, poprzedni rok zapamiętam jako okres, w którym wielu artystom udało się znaleźć pomost między jazzem a szeroko pojętym folkiem. Przykłady można mnożyć, ale warto zwrócić uwagę szczególnie na dwie propozycje rodzimych instrumentalistów - “Czôczkò” sekstetu flecisty Dominika Strycharskiego, dla której to płyty punktem wyjścia są kaszubskie motywy ludowe. Inną propozycją nie do odrzucenia są “Bukoliki” - High Definition Quartet. Liderujący grupie Piotr “Pianohooligan” Orzechowski zaproponował słuchaczom intrygujące aranżacje utworów Witolda Lutosławskiego opartych na tradycyjnych melodiach kurpiowskich. W obu przypadkach udało się uniknąć wskrzeszania muzyki ludowej na siłę. Zarówno Strycharski jak i Orzechowski potrafili nadać korzennym motywom indywidualny charakter, który idzie w parze z najwyższej jakości wykonawstwem.

Podobnie rzecz się miała z nawiązaniami do muzyki współczesnej ze szczególnym wskazaniem inspiracji minimalizmem w duchu Steve’a Reicha czy Terry’ego Rileya. Od pewnego czasu fascynacje te znajdują podatny grunt w twórczości klarnecisty Wacława Zimpla. Pierwszym, wyraźnym sygnałem, że obieranie takiego kierunku jest w kręgu zainteresowań niegdysiejszego lidera Hery, był zeszłoroczny album To Tu Orchestra. Tym razem nawiązania do muzyki minimalistycznej stały się jeszcze bardziej wyraźne za sprawę “Green Light”, które wniosło świeży powiew do światka rodzimej sceny jazzowej. Duża w tym zasługa pozostałych muzyków: perkusisty Huberta Zemlera, klarnecisty Evana Ziporyna oraz gitarzysty Gyana Rileya.

Ten rok był wyjątkowy również dlatego, że w końcu udało mi się zobaczyć i usłyszeć na żywo legendę europejskiej pianistyki jazzowej - Alexandra von Schlippenbacha w klasycznym składzie z Paulem Lovensem na perkusji oraz Evan Parkerem na saksofonie. Była to zresztą podwójna radość, bo najpierw niemiecki artysta zawitał do warszawskiego Pardon, To Tu, a na jesieni wystąpił w ramach kolejnej już edycji festiwalu Ad Libitum. Przyznam, że koncertowo to może nie był najlepszy rok, ale występ wspomnianego tria w klubokawiarni mieszczącej się przy Placu Grzybowskim w Warszawie, zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie.

Nie inaczej było z finałowym koncertowym Ad Libitum. Motorem napędowym Globe Unity Orchestra są muzycy tworzący Alexander von Schlippenbach Trio, ale nie tylko na nich skupiła się moja uwaga. W trakcie występu okazało się, że wszyscy instrumentaliści tworzący orkiestrę, wciąż są w stanie grać na najwyższym poziomie. Oprócz znakomitych, prezentowanych zespołowo motywów, momentami porażających energią i intensywnością, moją uwagę przykuły partie solowe. Najciekawsze z nich były zasługą klarnecisty Rudiego Mahalla oraz trębacza Axela Dörnera. W składzie Globe Unity Orchestra pojawił się też Tomasz Stańko, który pokazał, że wciąż pamięta czasy świetności klasycznego free jazzu. 

W myśl zasady, że nie samą awangardą i swobodnymi formami artystycznymi człowiek żyje, należy dostrzec renesans tradycyjnej formy fortepianowego tria. Dobitnym przykładek potwierdzającym tę tezę jest album RGG - “Aura”. Nie ukrywam, że nie należę do grona zapalonych sympatyków tego tria. Ale jako osoba podchodząca z pewnym dystansem do dokonań tej grupy, muszę przyznać, że ich zeszłoroczna płyta robi naprawdę duże wrażenie. Podoba mi się kierunek obrany przez zespół i bardziej powściągliwe podejście do naszego tradycyjnego jazzowego romantyzmu. Duża w tym zasługa pianisty Łukasza Ojdany, który zastąpił Przemysława Raminiaka. Kontrabasista Maciej Garbowski i perkusista Krzysztof Gradziuk zdają się doskonale rozumieć z kolegą z zespołu, potwierdzając to zarówno w autorskim repertuarze, jak i w odgrywaniu autorskich interpretacji utworów Petera Gabriela, Miltona Nascimento i Ornette Colemana.

Jako osobne wyróżnienie chciałbym przestawić grupy, które również odnosiły się do klasycznej koncepcji fortepianowego tria, ale czyniły to jednak w nieco bardziej otwartej formule. Mam tutaj na myśli NAK Trio, a więc formację zainspirowaną twórczością Witolda Lutosławskiego czy Beli Bartoka. Pomysłodawcą tej formuły jest perkusista Jacek Kochan, a skład zespołu uzupełniają pianista Dominik Wania oraz kontrabasista Michał Kapczuk. I trzeba przyznać, że docierają się między sobą jak mało kto. Wrażenie robią także debiutanci z Quantum Trio. Klasyczne trio jest tu jednak złamane poprzez obecność sopranowego i tenorowego saksofonu Michała Ciesielskiego, który to instrument zastępuje kontrabas. Za klawiaturą fortepianu zasiada Kamil Zawiślak, a trio dopełnia chilijski perkusista Luis Mora Matus.

Skoro pojawiło się nazwisko obcokrajowca, chciałbym również zapamiętać trochę na zasadzie Oscara za całokształt, rok 2015 jako czas australijskiego zespołu The Necks. Duży wzięciem cieszył się ich kwietniowy koncert w warszawskim Teatrze Powszechnym. W drugiej połowie roku pianista Chris Abrahams, perkusista Tony Buck oraz kontrabasista Lloyd Swanton wydali znakomitą płytę zatytułowaną “Vertigo”.

I na koniec - nieco przewrotnie i w myśl zasady, że czasami trzeba się uderzyć w pierś - stwierdzę, że 2015 rok zapamiętam jako ten czas, w którym moja aktywność w wydarzeniach koncertowych znacząco zmalała. Zdaję sobie sprawę, że wiele tego typu wydarzeń mnie ominęło i aż szkoda mi wymieniać artystów, których występy się odbyły bez mojego udziału jako słuchacza. Postaram się, by 2016 rok był pod tym względem znacznie lepszy.