10 powodów, dla których warto zapamiętać rok 2015: Piotr Jagielski

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

1) David Bowie „Blackstar”
Przykre, gdy jednym z wydarzeń roku jest śmierć ważnego artysty. Tak stało się w przypadku Davida Bowiego, który zmarł w styczniu w wieku 69 lat. Zanim ostatecznie przegrał w walce z chorobą, zdążył zamienić swoje umieranie w projekt artystyczny. Jego ostatnia płyta „Blackstar”, która ukazała się tuż przed śmiercią artysty, to wielkie zmaganie się ze śmiertelnością i świadomością zbliżania się nieuchronnego końca. Ale nawet bez tropienia śladów – „czy w tej linijce Bowie faktycznie żegna się ze światem? Co oznacza TO słowo” (jak zwykle w takich przypadkach KAŻDE słowo nagle nabiera na znaczeniu) – i pozbawiona osobliwego, poruszającego kontekstu biograficznego, „Blackstar” broni się sama w sobie, jako dzieło muzyczne. Jest to wielkie dzieło, jedno z największych w bogatej dyskografii Bowiego. Jest to także dzieło bardzo jazzowe. Czysto estetycznie, uważam tę płytę za jedną z najlepszych w katalogu autora m.in. „Young Americans”, „Station to Station” i „Hunky Dory”. Bowie pokazał jak nowocześnie może brzmieć jazz, umieszczony w kontekście szeroko rozumianej popkultury. Jazz nie jest martwy, jak chcieliby niektórzy; wciąż można zrobić za jego pomocą coś niezwykłego. Jazz nie jest skazany na rolę eksponatu muzealnego. Bowie użył go do powiedzenia czegoś ważnego i dogłębnie niepokojącego. 69 lat to nie tak znowu wiele. Mogło być jeszcze kilka, mogło być kilka albumów więcej. Będzie go brakowało.

2) Ornette Coleman
Akurat byłem na urlopie gdy dowiedziałem się, że w Nowym Jorku zmarł Ornette Coleman. 11 czerwca w Pradze było ciepło, słonecznie i sielankowo, a jednego z największych, najbardziej bezkompromisowych i odważnych muzycznych rewolucjonistów nie było już z nami. Nigdy go nie zobaczyłem. Wybierałem się oczywiście na koncert Colemana do Wrocławia, miał zagrać na festiwalu Jazztopad. Ale nie zagrał bo zachorował i lekarz zakazał mu wsiadać do samolotu. Śmierć Ornette’a Colemana jest ważna w takim sensie jak ważna była śmierć Cervantesa, Coltrane’a czy Picassa.

3) Alexander von Schlippenbach
Czuję się jakbym szedł na mszę papieską, gdy idę na koncert Alexandra von Schlippenbacha. Nie tak znowu dawno słuchałem go na żywo po raz pierwszy, gdy wystąpił w Pardon, To Tu. Dwa koncerty w duecie z Tomaszem Stańko. W tym roku Schlippenbach wystąpił ze swoim trio (z Evanem Parkerem i Paulem Lovensem) w Pardonie, promując nowa płytę, znakomitą, „Features”. Przyjechał także do Warszawy jako rezydent tegorocznej edycji festiwalu muzyki improwizowanej Ad Libitum. Niemiecki pianista zagrał koncert solowy, wystąpił ze swoim trio, poprowadził także Globe Unity Orchestra, złożoną z najtęższych głów europejskiej muzyki awangardowej. Huczało w uszach.

4) Festiwal Ad Libitum
Przygotował nie tylko imponujący program – von Schlippenbach w mnogości odsłon, a także świetny koncert kwartetu Petera Broetzmanna czy jazzowej orkiestry Barry’ego Guya, która w Warszawie wykonała – i nagrała – kompozycję „The Blue Shroud”. Dodatkowo przygotowano także imponujące wydawnictwo: Agusti Fernandez „River, Tiger, Fire” – zapis zeszłorocznej rezydencji katalońskiego pianisty i jego koncertów w CSW-Zamku Ujazdowskim oraz Stali Koncertowej Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Dla mnie najważniejszy były koncerty w tej drugiej sali: koncert solowy – improwizacje wokół materiału z solowej płyty „El Laberint de la Memoria” oraz wystąp z Ad Libitum Ensemble, złożonego z polskich muzyków. Przywraca wiarę w muzykę.

5) Fundacja Słuchaj!
Rzuciła nam pod igły duety: mój faworyt to album „Night Talks” kontrabasisty Ksawerego Wójcińskiego i trębacza Wojciecha Jachny. Muzyka na późną noc. Do słuchania, nie do pracy czy gadania. Poza tym płyta „Myriad Duo” Dominika Strycharskiego i Rafała Mazura. Ciężkie, trudne, wymagające – sycące, oraz (jeszcze w 2014) „Komeda Ahead” braci Oleś i Christophera Della. Komeda na nowo, choć wydawało się, że na nowo już się nie da. A jednak.

6) Płyty, płyty, płyty
Fred Hersch „Solo”
Jack DeJohnette – “Made in Chicago” (w składzie z Muhalem Richardem Abramsem, Roscoe Mitchellem, Larrym Greyem i Henrym Threadgillem)
Brad Mehldau „10 Years Solo Live”
Rodrigo Amado, Joe McPhee, Kent Kessler, Chris Corsano „This is Our Language”
Matana Robers „Coin Coin pt 3 River Run Thee”
Dominik Strycharski “Czoczko”
Dobre rzeczy.
(Nie rozumiem fascynacji Kamasim Washingtonem)

7) 100 lat
Dwie piękne rocznice: 100-lecie urodzin Billie Holiday i 100-lecie urodzin Franka Sinatry. Z tej drugiej okazji Bob Dylan nagrał płytę – to zawsze ważne wydarzenie – „Shadows in the Night”. Świetną płytę. Dylan śpiewający Sinatrę, kto by pomyślał, że taki eksperyment może wyjść dobrze. A wyszedł zupełnie nieźle.

8) Jeden z najciekawszych i najbardziej pracowitych wieczorów w roku wypadł dla mnie w czwartek, 1 października. W warszawskiej Filharmonii Narodowej otwierano wówczas Konkurs Chopinowski, które to otwarcie relacjonowałem dla PAP. Martha Argerich grała Schumanna. Prosto z Filharmonii, zaraz po wybrzmieniu ostatnich dźwięków, wybiegłem na ulicę, przebiegłem Marszałkowską i ledwo dysząc wpadłem do Pardon To Tu, gdzie na scenie grali Mostly Other People Do The Killing. Wieczór kontrastów.

9) John Lurie
I wystawa jego rysunków i obrazów „I Am Trying To Think. Please Be Quiet”. Zawód, jednak zawód. Może zbyt wielkie oczekiwania. Niemniej, kilka prac bardzo zabawnych, Lurie ma ogromne poczucie humoru. Co akurat podejrzewałem. Ważniejszą dla mnie wystawą była „Tadeusz Peiper. Papież awangardy” w Muzeum Narodowym oraz kapitalna wystawa „praskich” dzieł Oskara Kokoschki w praskim Muzeum Sztuki Współczesnej. Robi się jeszcze lepsza, gdy na uszy założy się dodatkowo „Mnemotaksje” Damasiewicza.

10) Raphael Rogiński gra Coltrane’a
I czyta poezje Langstona Hughesa. Pomaga mu Natalia Przybysz. Jego brawurowa płyta to interpretacje poezji, muzyki jednego z najważniejszych saksofonistów w historii i muzyki afrykańskiej. Efektem były pochlebne recenzje, udane koncerty i nominacja do Paszportu Polityki. Dobra płyta.