10 powodów, dla których warto zapamiętać rok 2015: Piotr Rudnicki

Autor: 
Piotr Rudnicki
Zdjęcie: 

Najwyższa pora podsumować rok 2015. Na początek należy się kilka ustaleń podstawowych. Primo - poniższa lista jest listą z dużym prawdopodobieństwem niedoskonałą. Z założenia nie dotyczy zjawisk najistotniejszych, a już z pewnością nie ujmuje wszystkiego, co się w ubiegłym roku w jazzie wydarzyło. Materia, którą się tu zajmujemy jest nad wyraz bogata i pewnie jeszcze nie raz przyjdzie odkryć jakieś przeoczone cudo stworzone w ciągu minionych dwunastu miesięcy. Uwaga numer dwa - prezentowane spojrzenie jest subiektywne i przypuszczalnie tendencyjne. I sprawa ostatnia – kolejność prezentacji zjawisk jest mniej więcej przypadkowa.

Zaczynamy. 10 powodów, dla których warto zapamiętać rok 2015 przedstawia się następująco:

10. Matana Roberts: więcej niż „nazwisko do zapamiętania” 
Zaczniemy tam, gdzie obecnie wiele historii z jazzem związanych się rozpoczyna. Na Brooklynie, a w tym przypadku dokładnie na barce przy Sheepshead Bay, która od kilku lat służy za mieszkanie Matanie Roberts. Start to trochę też z racji chronologii, bo właśnie saksofonistka z Chicago odpowiada za bardzo jasny punkt wczesnych miesięcy ubiegłego roku. Trzecią odsłoną cyklu Coin Coin: River Run Thee Matana ostatecznie udowodniła, iż jest artystką w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie hołduje oczekiwaniom ani przyzwyczajeniom publiczności, która sądząc po niektórych wczesnych reakcjach - z utęsknieniem czekała na powtórkę z  „Gens de couleur libres”. „River Run Thee” jest płytą skrajnie różniącą się od obu poprzedniczek estetycznie, a warstwie treści i odniesień kulturowych nic nie ubyło. Wygląda zatem na to, że deklaracja stworzenia dwunastoczęściowej epopei nie była bez pokrycia, a kolejne rozdziały bynajmniej nie będą odklepane „na zaliczenie”. A przecież Matana nie ogranicza się jedynie do cyklu Coin Coin. Kolejne z tegorocznych osiągnięć: płyta „Always” znów zawiera muzykę tak osobistą, że mogłaby spokojnie być czwartą z serii. Nagrywając płytę solo na alcie, Matana stanęła w jednym rzędzie z takimi tuzami, jak Anthony Braxton czy Roscoe Mitchell. I nie odbiega od nich ani na jotę.   

9.  Innowatorzy jazzowego środka nie zawodzą.
Podobno gdzieś na świecie jazzmani wypełniają duże sale koncertowe. Jeśli to prawda, to dobrze, że są wśród nich muzycy o tak nowoczesnym podejściu do tematu, jak Vijay Iyer, Rudresh Mahanthappa czy Christian Scott, bo to oni niosą odżywczy powiew do jazzu środka – i robią to „zgodnie z najlepszą wiedzą”. Vijay Iyer albumem “Break Stuff” dostarczył kolejnego argumentu wyznawcom tezy, iż jest liderem najlepszego obecnie piano trio sceny jazzowej, Rudresh na „Bird Calls” odświeża tysiące razy granego Charliego Parkera, niby przewracając go na lewą stronę, a jednak trzymając się mainstreamu. Trębacz, dzięki któremu Nowy Orlean może wreszcie przestać kojarzyć się wyłącznie z Satchmo (wiem, jak daleko idące to uproszczenie): Christian Scott, nagrał bardzo równą płytę „Stretch Music”, na której wyłożył swą od dawna wprowadzaną w czyn filozofię włączania w jazz tylu wpływów, ile to tylko możliwe. Święcący tryumfy jazzman z nocnego klubu  Robert Glasper po raz pierwszy od początków kariery zdecydował się na powrót do stricte jazzowych źródeł. Na „Covered” wziął się za standardy w rodzaju „Stella by Starlight”, z drugiej strony zaś za pomocą tradycyjnego instrumentarium zredefiniował utwory m.in. Johna Legenda i Kendricka Lamara, udowadniając, że wszyscyśmy z jednego zarzewia.      

8. Ornette Coleman: koniec epoki?
O nim warto pamiętać zawsze, nie tylko na okoliczność odejścia. Jest ono znakiem końca pewnej epoki, ale nie ma sensu rozdzierać szat. Następców Colemana jest całe mnóstwo, a to, co pozostawił po sobie windziarz z Fort Worth, sięga daleko poza wymiar muzyczny. Ile by w tym miejscu nie napisać, zawsze byłoby za mało i nie dość precyzyjnie. Jedno jest niemal pewne – dla tych, którzy zbierają nagrania coś się jeszcze pojawi. Archiwa są przepastne, i pewnie nie wszystko, co tego warte – w odróżnieniu od niektórych rzeczy niewartych (vide afera z New Vocobulary) - ujrzało światło dzienne. Osobiście mogę jedynie żałować, że mimo kilku wizyt Ornette’a w Polsce, nigdy nie udało mi się na jego koncert dotrzeć. 

7. Polscy jazzmani grają polskie piosenki
Skupmy się jednak na tym, co nie jest tak odległe. Nie sposób nie zauważyć, jak rozkwitła scena nowej muzyki ludowej. Mimo iż proces ten bynajmniej nie rozpoczął się w roku ubiegłym, przyniósł w 2015 kilka różnorodnych, wartościowych owoców. Z jednej więc strony mariaż współczesnego jazzu i tradycyjnego folkloru: Irek Wojtczak doprowadził do końca swój projekt Folk Five, który obecnie brzmi, tak jak brzmieć powinien. Muzycy Fonda/Stevens Group po nagraniu płyty wrócili za ocean, a polski skład (Tomasz Dąbrowski, Piotr Mania, Adam Żuchowski, Kuba Staruszkiewicz) tnie łęczyckie polki, kujony i mazurki, aż przysłowiowe wióry lecą. Aż dziw, że po tak znakomitym odzewie na album Folk Five wciąż niewiele znajduje okazji do koncertowania. Jaki los spotka inny klasowy jazzowo-ludowy projekt – śweże jeszcze Czôczkò sekstetu Dominika Strychalskiego? Oba aż się proszą o stanowiska ambasadorów polskiej kultury za granicą.

Nie mniej zresztą niż nurt ludowy w ujęciu naszych niepokornych pianistów: po tym, jak na części pierwsze oberki rozłożył Pianohooligan, to samo (po swojemu) z mazurkami uczynił etatowy skandalista scen szacownych Marcin Masecki. Największe bodaj – zasłużone - brawa zebrał tu jednak ten sam Piotr Orzechowski jako lider High Definition Quartet. „Bukoliki” według cyklu miniatur kurpiowskich Witolda Lutosławskiego to jedna z ciekawszych „współczesnych płyt tradycyjnych” ostatnich lat. 

6. Folklor osobisty – podróże bez paszportu
Swobodna improwizacja to dla wielu nie tylko droga rozwoju, ale także eksploracja własnej duchowości, docieranie do źródeł na własną rękę. Jest kilku muzyków podróżujących w ten sposób i również oni mieli swój udział w tym, co się w ubiegłym roku wydarzyło. Korzystając z dziedzictwa muzycznego odległych zgoła regionów, wędrują oni jednocześnie wgłąb siebie. Uprawiając swoisty folklor uniwersalny nagrywają płyty piękne i mocne. Jak Raphael Rogiński, który z jednej strony grając psychodelicznego bluesa odwołuje się do obrzędowości Indian (Wovoka), z drugiej – przy muzyce Coltrane’a i słowach Langstona Hughesa zagłębia się w mistycyzm afrykański. Albo Wacław Zimpel, u którego podobne zacięcie słychać zarówno wówczas, gdy gra w Saagarze, jak i przy okazji tkania swobodnego transu w kwartecie Ziporyn/Zimpel/Riley/Zemler. Cóż innego robi też choćby Ksawery Wójciński, ruszając u boku Charlesa Gayle’a w aylerowską ekstazę lub medytując z Wojciechem Jachną w nocnych rozmowach? Przykładów podobnych jest zresztą więcej, a wszystkie one mają ogromny udział w kształtowaniu obrazu polskiej muzyki jazzowej/improwizowanej w ubiegłym roku.

5. Trójmiasto się zgłasza
Zapowiadało się na to już od jakiegoś czasu, ale rok 2015 to moment, w którym młode pokolenie trójmiejskich jazzmanów zaczęło wreszcie szerzej dochodzić do głosu. Na mapie debiutów solidnie zaznaczyło się kilka bandów założonych bądź współtworzonych przez absolwentów tutejszej Akademii. Muzyków, którzy swoją technikę i sprawność przez lata wykuwali nie tylko w ćwiczeniówkach, ale zdołali stworzyć sobie dobre warunki rozwoju także poza dostojnymi szkolnymi murami. Zainicjowali bowiem całe środowisko, skupione wokół granych w Trójmieście licznych jam sessions (zaznaczmy, iż funkcjonowanie takowych nie jest u nas w większych miastach bynajmniej regułą), podczas których każdego tygodnia ich muzyka dociera w żywej postaci do bywalców kilku - przede wszystkim  gdańskich  - lokali. Z całą pewnością nie pozostało to bez wpływu na autorską muzykę zarejestrowaną na płytach kwintetu Kamila Piotrowicza, Threeismu, grupy Algorhythm czy w końcu Quantum Trio, której nagrany już półtorej roku temu album „Gravity” został przez redaktorów polishjazz blogu okrzyknięty debiutem roku, w tyle pozostawiając bardzo silną konkurencję. Obecnie prawie gotowy jest już nowy materiał grupy, a z tego co udało mi się usłyszeć, całkiem możliwe, że będzie jeszcze ciekawiej.   

4. Festiwal Jazz Jantar
O tym Festiwalu napisałem na łamach jazzarium.pl więcej, niż o kimkolwiek i czymkolwiek innym. Było warto, bo - pomijając względy patriotyzmu lokalnego - będę trzymał się tezy, że jest to jeden z najbardziej różnorodnych, a przez to i najciekawszych festiwali jazzowych w Polsce. W 2015 roku Jazz Jantar rozrósł się do trzech odsłon: grano w marcu, w maju oraz w listopadzie. Poza marginalnymi wyjątkami (które zdarzają się wszędzie) wszystkie występy stały na naprawdę wysokim poziomie. Niewiele jest na świecie miejsc, które odważyłyby się połączyć w jeden wieczór występ zjawiskowej CecileMcLorin Salvant (pierwszy koncert w Polsce i absolutny highlight festiwalu) z pierwotną energią etniczych brytyjczyków z Sons of Kemet. Niewiele jest scen, na których z jednej strony grają giganci: Vijay Iyer, Peter Evans, Prism Dave’a Hollanda, z drugiej zaś anonimowii w szerszym rozumieniu Mari Kvien Brunvoll, Lotto czy Girls in Airports. Do wymiaru artystycznego festiwalu dochodzi znakomite przygotowanie organizacyjne: umiejętność stworzenia kameralnej, przyjaznej atmosfery, dzięki której znika dystans między artystami a publicznością. Zamienienie kilku słów z muzykami czy pamiątkowe zdjęcie po koncercie nie stanowią problemu, co więcej - artyści sami chętnie opuszczają garderobę i, jeśli tylko mogą, często zostają w klubowej kawiarni do późnych godzin. Wszystko to plus starannie przygotowywana identyfikacja graficzna i obszerne, interesujące foldery festiwalowe jest przepisem na sukces, którym Jazz Jantar bezwględnie był i zapewne nadal będzie.

3. Ad Libitum
Warszawski festiwal obchodził w tym roku dziesięciolecie i jak na podobną okazję przystało, obchody były huczne. Dawka improwizacji zaaplikowana na scenach budynku Laboratorium Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski oraz Studia Koncertowego Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego była wielokrotnie wyższa od przewidzianej normy, ale jeśli można w ciągu trzech dni zobaczyć dream team europejskiego free, to ofercie odmówić nie sposób. Wymieniać najlepszych z najlepszych zakrawa o butę, niemniej znakomicie spisał się zwłaszcza kwartet Brötzmanna, oraz dwie orkiestry: Blue Shroud Band Barry’ego Guya (czego dowód za czas jakiś ukaże się w formie fizycznej) oraz równie legendarna co hałaśliwa Globe Unity Orchestra.

2. John Lurie – I Am Trying to Think. Please be quiet.
To już temat niemalże pozajazzowy, i może biorąc pod uwagę rozległość punktów pozostałych zbyt jednostkowy, jednak wystawa w Zachęcie, szum jaki podniósł się wokół niej (dowodem wydarzenia jej towarzyszące: trzy koncerty oraz projekcje filmowe) utwierdziły mnie w przekonaniu, że na szczęście nie jestem jedynym entuzjastą dokonań tej surrealnej osobowości w tym kraju.

1. Cała reszta
Cóż na koniec? Pozostaje napomknąć o kwestiach, które z różnych względów nie zostały skategoryzowane powyżej, a przecież są istotne. Tak jak aktywność Tomasza Dąbrowskiego, który z sukcesem zamknął odważny logistycznie i muzycznie projekt 30X30X30 i tyle doskonałej muzyki w różnych składach dostarczył. Tak jak boxy płytowe mogące być ozdobą kolekcji każdego miłośnika wolnej improwizacji: „River Tiger Fire” Agustí Fernándeza, „Candy” Joe McPhee and Paal Nilssen-Love, perły osobne w rodzaju „Hotelu Zauberberg” Aki Takase i Ayumi Paul, „Sounds Of Hope” Daniele Calvanti czy Blue Lights Michaela Zeranga, ponadto: wszystkie rzeczy z 2014 na które nie starczyło czasu wówczas i te z 2015, których nie dane było mi słyszeć dotąd.
Życzenia na każdy rok pozostają chyba te same. Choć świetnej muzyki powstają ilości satysfakcjonujące, mniej satysfakcjonująca jest żywa dostępność tej muzyki na co dzień. Przestrzeni do grania niby jest dużo, ale de facto grać nie ma gdzie – kluby prowadzące stałą i świadomą działalność koncertową to w większych miastach rzadkość (ukłony w stronę ekipy Pardon, To Tu to w tym miejscu oczywista oczywistość), w mniejszych wręcz ewenement. Skutki bywają opłakane, (vide skandaliczna reakcja na koncert Marcina Bożka w Koszalinie) stąd tym wyraźniej należy odnotować inicjatywy takie, jak darłowski Pociąg Do Jazzu. Ciekawe czy organizacja podobnych wydarzeń ma kiedykolwiek szansę przestać być dla ich inicjatorów nieustannym ryzykiem?