At Ad Libitum

Autor: 
Piotr Jagielski
Trevor Watts & Veryan Weston
Wydawca: 
For Tune
Data wydania: 
19.10.2015
Dystrybutor: 
For Tune
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Trevor Watts – saksofony: sopranowy i altowy; Veryan Weston – fortepian

Trevor Watts to naprawdę interesujący gość. Grać na saksofonie nauczył się sam, był pilotem RAF, a gdy tylko został zwolniony ze służby, natychmiast znalazł się w Londynie i dołączył do rozkwitającej sceny muzyki improwizowanej, współtworzył niezwykłe orkiestry Spontaneous Music Ensemble oraz London Jazz Composer’s Orchestra. Prowadził też własne, mniejsze i większe, składy. Choć najsilniej zaistniał jako muzyk awangardowy, Watts rzucał się z równą pasją w każdą inną muzykę – rock, blues, muzyka afrykańska, co bądź. Dla brytyjskiej sceny awangardowej był tym, kim Ornette Coleman dla Nowego Jorku.

Gdy Watts stawał się jednym z najważniejszych saksofonistów na Wyspach, Veryan Weston swoją karierę pianisty i kompozytora ledwie zaczynał szkicować. Do Londynu trafił na początku lat 70., jako 22-latek i działał jako freelancer, wolny, free-jazzowy pianista. Komponował muzykę do filmów Dereka Jarmana. Po raz pierwszy spotkał się z Wattsem, już żywą legendą brytyjskiego jazzu, w latach 80., gdy został zaproszony do gry w sekstecie Moire Music. Podobnie jak jego starszy kolega, także pianista nie ograniczał się do dogmatu muzyki awangardowej i udzielał się także na polu jazzu mainstreamowego.

Zatem spotkanie obu muzyków w warszawskim Zamku Ujazdowskim, podczas zeszłorocznej edycji festiwalu Ad Libitum, było czymś zupełnie naturalnym i oczywistym, jeśli chodzi o sprawy towarzyskie. Tym bardziej, że obaj muzycy nagrali już trzy płyty – „6 Dialogues”, „5 More Dialogues” oraz „Dialogues in Two Places”. Tytuły nagrań podkreślały konwersacyjny charakter tych prac.

Jeśli chodzi o sprawy czysto muzyczne można mówić o wszystkim, ale nie o oczywistości. „At Ad Libitum” to dialog dwóch doświadczonych, obytych muzyków, którzy przystępując do gry nie wiedzą jeszcze, o czym będą rozprawiać. Posiadają jednak wszelkie narzędzia niezbędne do prowadzenia dialogu. Spotkanie jest naturalne, rozmowa się klei. Weston swobodnie zmienia stylistyki, fragmenty wprost-jazzowe przeplata z przypominającymi kompozycje współczesnej muzyki poważnej. Nad tym unosi się, ślizga się, saksofon Wattsa – radosny, lekki ptasi świergot, przechodzący z czasem w agresywny, aylerowski zaśpiew. Momenty przepychu, gęsto wypełnione dźwiękiem, przechodzą w chwile całkowitej niemal ciszy, w trakcie których instrumenty są ledwie muskane.
Zaczyna się od zgody, podania sobie dłoni na znak pokoju, by po 10 minutach spotkanie zamienia się w sprzeczkę, wreszcie otwartą kłótnię – Weston zaczyna być asertywny, niechętny; Watts staje się ostry, niemal nieprzyjemny. Kłótnia jest tylko po to, by w końcu znów zapanowała zgoda, wypracowany został kompromis i muzycy znów grają razem. Kłótnia jest niezbędna; w sporze wypracowuje się największe wartości.
Niezgoda buduje.

Z powyższych akapitów jasno wynika, że recenzentowi płyta się podoba – ocena ta stanowi w gruncie rzeczy cały sens recenzji. Teraz postaram się zwięźle wytłumaczyć dlaczego i z jakiego powodu uważam, że każdy powinien się z nią zapoznać, choć z pewnością nie jest to muzyka dla każdego. W przypadku każdej z płyt duetu Watts/Weston słuchacz nie może wiedzieć,  nie może mieć bladego nawet pojęcia, co wydarzy się za chwilę. Improwizacja i wielka niewiadoma – choć określenia to już nieco wytarte od nadmiernego używania - obalanie ustalonych konwencji i horyzontu oczekiwań mają być , niby, najważniejszą cechą tej muzyki. Od razu przepraszam za to zdanie, mi też się nie podoba. „Horyzont oczekiwań”, płynna rzeczywistość – obrzydliwość. Ale nie da się tego ugryźć inaczej. Horyzont oczekiwań istnieje naprawdę – każdy ma jakieś wyobrażenia i będzie zawiedziony, jeśli nie zostaną spełnione. Otóż nie zostaną – warto uświadomić to sobie już teraz. Dlaczego miałyby? Jedynym powodem byłoby schlebianie sobie i słuchaczowi, produkowanie muzyki z taśmy fabrycznej. To zaprzeczenie tego, co robią Watts i Weston, którzy nie robią muzyki z myślą o przyjemności słuchacza. Dla kogo więc grają, jeśli nie dla słuchacza? Jeśli grają tylko dla siebie, czy w ogóle ma to sens, czy tylko zatapiają się w ciepłym, solipsystycznym śnie? Nie jest to już z pewnością schlebianie słuchaczowi, ale czy nie jest to schlebianie samemu sobie?

Nie ma dobrych odpowiedzi na te pytania, nigdy nie będzie. Każda ocena skazana jest na kaftan subiektywizmu. Nie wiem dla kogo konkretnie grają, może wyłącznie dla przyjemności obcowania ze sobą nawzajem. Nawet jeśli tak - to wystarczy, ponieważ przy okazji wciągają, jeśli się im na to pozwoli, w rozmowę. Nie zapraszają do udziału, ale pozwalają się podsłuchiwać.
Samo to jest większą wartością, niż wypełnianie jakiegoś gotowego scenariusza, czy przejmowanie się, czy ktoś siedzący przy sąsiednim stoliku na pewno zgadza się z tym, co mówimy; czy przypadkiem nie poczuje się urażony. 
 

1. on going; 2. going on; 3. the unfinished conversation; 4. going out; 5. out going