Ad Libitum 2017 – fascynująca podróż w nieznane

Autor: 
Maciej Krawiec

Truizmem będzie stwierdzenie, że tegoroczny program stołecznego festiwalu Ad Libitum zapowiadał się interesująco. Z jednej strony było tak rzecz jasna ze względu na artystyczną rezydencję kontrabasistki Joëlle Léandre, z drugiej – z uwagi na aż trzy koncerty Barry'ego Guya ujęte w kontekst świętowania jego 70. urodzin, z trzeciej wreszcie – zważywszy bogactwo innych nazwisk ze świata muzyki improwizowanej, które w większych i mniejszych składach miały wystąpić: Marilyn Crispell, Agustí Fernández czy Trevor Watts.

Nazwiska te gwarantowały jakość, ale nie pozwalały przewidzieć tego, co dokładnie usłyszymy – i tu objawia się najwspanialszy aspekt festiwalu. Ma on związek ze słowami Steve'a Lacy'ego, na które powołuje się kurator Ad Libitum Maciej Karłowski. Miał on zachęcać do grania tego, czego się nie zna, bo to po prostu... o wiele ciekawsze. Nie tylko jest to zgrabne zdanie, ale stanowi ono wyraz filozofii, którą realizują zarówno improwizatorzy, jak i ich słuchacze: chodzi o ciągłe niemal doświadczanie treści nowych, niezaplanowanych, jedynych w swoim rodzaju. Wymaga to uwagi, otwartości, zgody na wyjście poza strefę komfortu, ale – w wypadku wybitnych koncertów – oferuje wrażenia niezapomniane. I miniona edycja, odbywająca się w Laboratorium przy Centrum Sztuki Współczesnej, kilka takich zdarzeń dostarczyła.

DZIEŃ PIERWSZY

Festiwal rozpoczęty został przez duet Agustiego Fernandeza z Barrym Guyem. Muzycy bazowali na partyturach, ale z lubością od zapisu nutowego odchodzili. Silny estetyczny kontrast, którym niemal w pierwszej minucie występu zaatakowali publiczność, początkowo wydawał się nieumotywowany, wręcz konwencjonalny. Z biegiem czasu jednak oscylowanie między lirycznymi partiami, szybkimi skomponowanymi przebiegami a ekwilibrystyczną nieraz improwizacją nabrało sensu. Najsilniejsze wrażenie zrobiły te pierwsze, pozostawiając wspomnienie pięknego, wzruszającego występu.

Po tym duecie na scenie znalazło się aż dwunastu muzyków pod przewodnictwem Léandre oraz dyrektora artystycznego festiwalu Krzysztofa Knittla. Występ takiego ansamblu był efektem trwających niespełna dwa dni warsztatów, które poprowadzili. Narrację koncertu stanowiły następujące po sobie spotkania kolejnych grup instrumentów, co odbywało się według ustalonego wcześniej scenariusza. Orkiestracja była więc przewidziana, ale muzyczne treści – już nie. Kolejne epizody były od siebie dalece różne, co nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę instrumentarium: głos, kontrabas, elektronika, gitary elektryczne i akustyczne, skrzypce, altówka, akordeon, wibrafon, trąbka, klarnet, fortepian i perkusja. Spośród grających na nich muzyków, wokalistka Marta Grzywacz i perkusista Krzysztof Gradziuk zaprezentowali się najciekawiej. Całość występu pozostawiła jednak pewien niedosyt – koncert trwał stosunkowo krótko, zaś niektórzy z utalentowanych członków grupy nie zdołali przekonująco zwrócić na siebie uwagi. Ciekawe, czy wycofanie takiego Łukasza Ojdany czy Zbigniewa Chojnackiego to wynik planu Léandre, czy też dowód na ich brak siły przebicia danego wieczoru.

DZIEŃ DRUGI

Podobnie jak dnia poprzedniego, tak i drugi festiwalowy wieczór otwarty został przez duet. Tym razem wystąpiła skrzypaczka Dagna Sadkowska i kontrabasista John Edwards. Był to bardzo dobry improwizowany koncert, pełen wzajemnego wsłuchania i poważnego skupienia na tym, co proponuje partner. Szczególnie istotny element ich muzyki stanowiła... cisza. Wydawało się bowiem, że nie chcieli grać na siłę; postępowali tak, jakby każdy dźwięk miał mieć swoje uzasadnienie i dzięki temu ich koncert był esencjonalny, wypełniony znaczącą treścią. Wielokrotnie zdarzało się, że po kilku pełnych napięcia sekundach przestoju rodził się w głowie Sadkowskiej bądź Edwardsa nowy pomysł, jakiś szkic, który potem frapująco rozwijali.

Podobny sposób działania realizował kwartet w składzie Trevor Watts na saksofonach, Veryan Weston na fortepianie, Hannah Marshall na wiolonczeli i Alison Blunt na skrzypcach. Ci artyści także zdali się na intuicję i podążali za dźwiękami, które jakby poza ich świadomością wybrzmiewały, stanowiąc emanację tego, co w danym momencie konieczne. Nastroje zręcznie się zmieniały, władane wewnętrzną logiką tego doskonale rozumiejącego się kwartetu. Kaskady pomysłów płynęły potoczyście i trudno wskazać, czy więcej geniuszu było w muzykowaniu weteranów Wattsa i Westona, czy niepozornej Marshall.

Finał wieczoru był z całą pewnością jednym z najbardziej spektakularnych zdarzeń tegorocznego Ad Libitum. Wystąpiło gwiazdorskie trio w składzie Marilyn Crispell na fortepianie, Barry Guy na kontrabasie i Paul Lytton na perkusji, które w ubiegłym roku wydało album „Deep Memory”. Zawiera on siedem kompozycji inspirowanych malarstwem Irlandczyka Hughie O’Donoghue'a i wszystkie znalazły się w programie warszawskiego koncertu. Precyzyjnie skomponowane partie, sugestywnie budujące pożądaną aurę i prezentujące kunszt muzyków, pozostawiały niemało pola do interpretacji, ale i improwizacji. Dzięki temu w grze tria była i precyzja wykonawcza, i dopieszczona faktura dźwięku, i indywidualny artystyczny wyraz. Kompozycje z „Deep Memory” spajały wymienione trzy wartości, natomiast dwa wyproszone przez publiczność bisy stanowiły już w pełni improwizowane miniatury, które wprowadziły słuchaczy w stan niemal ekstatyczny.

DZIEŃ TRZECI

W ostatnim dniu 12. edycji Ad Libitum jako pierwsi na scenę wyszli muzycy z Katalonii – Liquid Trio z Agustim Fernandezem, saksofonistą Albertem Cirerą i perkusistą Ramonem Pratsem – w towarzystwie dwóch polskich gości. Byli nimi trębacz Artur Majewski i basista Rafał Mazur, którzy mieli już za sobą występy z Fernandezem. Tak uformowany kwintet dał popis energetycznego, wieloplanowego grania, gdzie poszczególne improwizowane części prezentowały przekonujące emocjonalnie sekwencje. Dominowała w nich posępna, tajemnicza, niebezpieczna jakby aura. Artyści umiejętnie dawkowali natężenie muzyki, mądrze balansując między hipnotycznym free a uważną oszczędnością bądź chwilowym wycofaniem. Szkoda, że po tym świetnie przyjętym przez publiczność, namiętnym secie nie zagrany został bis.

Po tej katalońsko-polskiej grupie wystąpił duet Joëlle Léandre-Barry Guy, co było wydarzeniem bez precedensu. Zdarzyło im się wprawdzie kiedyś grać w kwartecie, ale w formacji dwuosobowej – nigdy. Zaczęło się dość przewidywalnie: pstrokata, abstrakcyjna eksploracja możliwości dźwiękowych kontrabasu, ot, chwilami zabawna, chwilami zaskakująca. Ale z czasem dialog Léandre i Guya ze spotkania ciekawych siebie muzyków przerodził się w występ, gdzie artyści całkiem wyzbyli się hamulców w scenicznej ekspresji. Ich koncert przerodził się w kabaretowy spektakl, sztukę improwizującej trupy. Léandre i Guy zaczęli się po prostu wygłupiać, dokuczać sobie, zachęcać do wydawania z siebie oraz instrumentów coraz to bardziej niespodziewanych dźwięków. To, co wyprawiali, wydawało się wprost nie do uwierzenia; efekt był kuriozalny, a przy tym iście rewelacyjny pod względem zarówno muzycznym, jak i humanistycznym.

W finale festiwalu wysłuchaliśmy tentetu Joëlle Léandre z programem z wydanej rok temu płyty „Can You Hear Me?”. W tym quasi-teatralnym koncercie – elementami kreacji był sposób wejścia na scenę, praca światła, fragmenty rozmów muzyków –  Léandre zdawała się pytać, gdzie wśród codziennego zabiegania i rozgadania plasuje się muzyka; gdy już jej słuchamy, czy wsłuchujemy się z uwagą; czy w takiej glassowskiej repetytywności czujnie wyczekujemy zmian w rytmie i melodii, czy może pozwalamy jej się uśpić; wreszcie czy radzimy sobie z pasażami improwizowanymi pośród materii skomponowanej. Koncept szlachetny i bardzo przekonująco zrealizowany – zwłaszcza w początkowej i końcowej fazie – choć zdarzały się chwile muzycznie nieciekawe. Nie należały do nich jednak bynajmniej te momenty, kiedy na pierwszy plan wychodziła gra znakomitego trębacza Jeana-Luca Cappozzo czy skrzypka-wirtuoza Théo Ceccaldiego.