Alchemia to ludzie! - wywiad z Aleksandrem Wityńskim - współwłaścicielem słynnego krakowskiego klubu.

Autor: 
Maciej Karłowski

Krakowska Jesień Jazzowa i klub Alchemia przy Esthery 5 to wizytówki Krakowa. Na festiwalowej scenie stają co roku w wyjątkowych projektach muzycznych najwieksze gwiazdy free improvised. Podziwiamy je i słuchamy ich, ale aby mogli do nas przyjeżdzać niezbędni są ludzie, którzy w światłach reflektorów stają rzadko, a jak już to na krótko. Z Aleksandrem Wityńskim współwałaścicielem klubu Alchemia i producentem festiwalu Krakowska Jesień Jazzowa rozmawia Maciej Karłowski.

piętnaście lat temu byliście w awangardzie. Można powiedzieć śmiało, że zbudowaliście Kazimierz takim jakim jest dzisiaj. Czy tak sobie go wyobrażaliście w 1999 roku?

Kazimierz jest oczywiście inny niż sądziłem, że się stanie. Po pierwsze nie wydawało się , że dzielnica „ucywilizuje się” tak szybko. To miało potrwać z 50 lat. Warto pamiętać, że Kazimierz to była przestępcza dzielnica, w której nawet w ciągu dnia można było łatwo dostać po pysku. Złodziejstwo, bieda, tanie lokum dla studenta i artysty. Żadnych problemów z parkowaniem. Krótko mówiąc raj dla alternatywnych pomysłów. Teraz, po latach  jest on jedną z wizytówek miasta, którego nie sposób pominąć w planie każdej wycieczki do Krakowa.

W głębi duszy wiedziałem, że Kazimierz z czasem stanie się normalną dzielnicą i w ślad za „pionierami” wejdzie tu normalny biznes. Nie ma co kryć, bałem się tego. Bałem się, że dzielnica zatraci swój charakter. Po części tak się właśnie stało, ale po części nie i chyba nie jest też tak bardzo źle. Owszem pojawiły się lanserskie knajpy, dyskoteki i restauracje. Jednocześnie też powiało też trochę światem. Krótko mówiąc coś za coś, ale w sumie da się żyć.

Alchemia była o ile pamiętam drugą knajpą w tej dzielnicy, po Singerze. Skąd wziął się pomysł, żeby w niebezpiecznej, być może nawet biednej, a już raczej na pewno rzadko odwiedzanej przez Krakowian dzielnicy organizować koncerty, wyświetlać filmy, organizować wystawy?

 Pomysł na klub artystyczny wziął się od właścicieli. To jedna z form istnienia knajp znana od wieków na świecie i w Polsce. Legendarnych i wspaniałych przykładów nie chcę wymieniać, bo jeszcze ktoś może sobie pomyśli, że się próbuje do nich przyrównywać. Z moim wspólnikiem Jackiem Żakowskim mieliśmy spory udział w tworzeniu i prowadzeniu legendarnego dla naszego pokolenia Teatru Buckleina przy ul. Lubicz. To tam  po raz pierwszy sprzedawaliśmy piwo i organizowali przedstawienia, koncerty, wystawy i after party…  Co tu kryć, samo prowadzenie knajpy jest raczej zajęcie i jako takie pewnie szybko może się znudzić.

Musiało być trudno, zanim plac Nowy stał się miejscem tętniącym życiem, miejscem tak bardzo lubianym i odwiedzanym. Nie korciło Was żeby zostawić to wszystko?

Żeby to rzucić w diabły? Myślę o tym codziennie!

Po tych wszystkich latach gdybyście musieli jednym zdaniem odpowiedzieć czym jest dzisiaj Alchemia, co byście odpowiedzieli.

Jednym zdaniem to może być  trudno, ale skoro jednym to sądzę, że Alchemia to  zdecydowanie ludzie – tworzą ją zarówno ci, którzy tu przychodzą, jak też i ci tutaj pracujący.

A Krakowska Jesień Jazzowa?

O, to także bardzo ważna cześć Alchemii.

Festiwal jest z nią związany nierozerwalnie. Jak to się stało, że festiwal muzyki free improvised zagościł w waszych progach. To pana pasja, artystyczna miłość?

Na początku pewnie nie była to pasja w takiej mierze jak jest dzisiaj. Pierwsze koncerty free jazzowe zaproponował nam Marek Winiarski. To był 2003 rok, o ile dobrze sobie przypominam. Zorganizował wówczas w Alchemii pięciodniowy maraton formacji Vandermark 5. Jego efektem był dwunastopłytowy box dokumentujący cały pobyt zespołu w Krakowie. Zresztą jak ktoś posłucha Vadermarka to z pewnością jeszcze nie raz będzie chciał organizować tego typu koncerty. To było bardzo wjątkowe wydarzenie. Powiało świeżością, prawdą, ekspresją, eksperymentem i wysokim profesjonalizmem. Wpadłem na pomysł festiwalu – a było to jesienią –Krakowska Jesień Jazzowa. Od razu przyszło mi także do głowy, że będzie to dobra nazwa. Od tego czasu współpracujemy z Markiem i jak się nam wydaje nasz Festiwal całkiem ładnie wzrasta.

To chyba mało powiedziane?

Widząc piwnicę Alchemii podczas ostatniego koncertu The Thing Mattsa Gustafssona czy wypełnioną po brzegi salę w centrum Manggha gdy grał czy to Peter Broetzmann, a później Hera z Hamidem Drakiem i DKV Trio rzeczywiście serce rośnie.  A przecież ta muzyka jest zarazem trudna i żywa. Zmuszająca do myślenia i potrafi być niesamowita i porywająca. Najlepsze koncerty Krakowskiej Jesieni Jazzowej wręcz wpływają na moje życie!

Jak zmieniał się festiwal przez siedem lat działania i jak zmienił Alchemię, a może jak go Alchemia zmieniła? Dzisiaj widzę w nim na każdym festiwalowym koncercie pełną salę, a zdarza się, że sporo ludzi nie daje rady zająć siedzących miejsc.

Pierwsze koncerty? Wierzyć się nie chce! Czasem przychodziło trzech widzów.  Było tak, że znaliśmy z imienia prawie wszystkich bywalców Festiwalu. A dziś. Mamy komplety na wszystkich koncertach.  To wspaniale, że tak trudna muzyka przebija się, że mamy w Krakowie tak świetną, inteligentną publiczność.

Krakowska Jesień Jazzowa niewątpliwie wpływa na Alchemię, bardzo buduje wizerunek knajpy, mającej bardzo poważną artystyczną propozycję. W wpływa także na mnie jako człowieka. Rozwija mnie, zmusza do nieustannego weryfikowania wiedzy i w efekcie zmienia moją estetykę. Po Festiwalu, taki odmieniony, inaczej prowadzę swój biznes.

Poza Krakowem, nie tylko zresztą w Polsce i Europie, Krakowska Jesień Jazzowa i Alchemia to miejsce wyjątkowe. Narodziło się tu wiele ważnych w muzyce przedsięwzięć. Wiele z nich zostało udokumentowanych na płytach, a niektóre z tych płyt stały się już białymi krukami. Nie spotkałem muzyka, który nie miałby z nią związanych niemal magicznych przeżyć. Niektórzy nazywają ją wręcz domem muzyki. Co Twoim zdaniem jest konieczne, aby ludzie i muzyka poczuli się jak w domu.

Przyznam szczerze, że wiem, że muzycy czują się u nas dobrze, ale za każdym razem jak to słyszę jest mi tak samo miło, jakbym słyszał to pierwszy raz. Tego jak się oni tu czują nie da się tak do końca zaprogramować. Z pewnością ma na to jakiś wpływ wielkość miejsca – w kameralnych warunkach na pewno muzycy wyzwalają nieco inne emocje, inne wibracje niż w wielkich salach. Kontakt z widzem, wymiana reakcji są prostsze, bardziej bezpośrednie i przez to głębsze.

Staramy się stworzyć optymalne warunki dla koncertów: świetna akustyka sali, dobry sprzęt, dbałość obsługi no i serce wkładane do każdego wydarzenia.  Ludzie, którzy pracują przy Krakowskiej Jesieni Jazzowej to pasjonaci, może nawet nie mniejsi niż ci, którzy występują na scenie. Marek Winiarski, Ania „Czarna” Adamska, Marcin „Cinek” Sojka to osoby niezwykłe – jeśli muzycy czują się w Alchemii jak w domu to pewnie dzięki nim!