Barry Guy & Marcin Masecki - duet prawie niemożliwy

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Ciekawy cykl, dwóch muzyków dostaje zaproszenie do zagrania koncertów solo, potem obydwaj stają na tej samej scenie razem. Słuchacz powinien być wniebowzięty. W cenie jednego biletu dostaje prawie trzy godziny grania na żywo. Co ważne, grania nierzadko ryzykownego, bo przecież stawania przed publicznością samemu, to sprawa trudna, dla wielu nieosiągalna, i chyba dla wszystkich bardzo nęcąca. W MÓZGU Powszechnym cykl niedawno przybrał bardzo intrygującą postać. Kilka tygodni wcześniej, w październiku w solowych i duetowym występie objawił się kultowy dla sceny światowej saksofonista Evan Parker i kultowy w rozumieniu sceny polskiej klarnecista Jerzy Mazzoll.

Nie słyszałem ich grania razem i bardzo żałuję, ale koledzy donieśli, było pięknie i ekscytująco. Kilka tygodni później na tej samej scenie wystąpił inny duet zdecydowanie bardziej zdumiewający, Marcin Masecki i Barry Guy. Zastanawiając się, co przynieść może wspólne granie tych dwóch twórców najczęściej przychodziło mi do głowy, że to po prostu nie może się udać i, że to połączenie, które jak przyznał się w zapowiedzi szef MÓZGU Powszechnego Sławek Janicki, powstało w jego głowie jest kompletnie niedorzeczne. Takim się jednak nie okazało, ale o tym później.

Sala była pełna, ludzie nieco inni niż w innych warszawskich klubach, ale to dobrze. Warszawski MÓZG ma swoją publiczność, a w takim mieście jak Warszawa, to wcale nie łatwe. Wśród nich w sporej części twarze, jakich nie pamiętam z innych koncertów, a mam tę przypadłość, że waśnie twarze zapamiętuje łatwiej niż nazwiska. Jedni to zapewne ludzie MÓZGU, spora cześć pewnie to gruppies obydwu płci Marcina Maseckiego, bo Marcin ma takie grono wielbicieli, które pokochało jego granie tak mocno i tak bezwarunkowo, że idą za nim jak w dym, czegokolwiek by im nie zaproponował. Część najmniejsza, to jak sądzę miłośnicy muzyki i gry Barry’ego Guya, który choć jest kontrabasistą wysokiej klasy, często odwiedza Polskę, regularnie bywa w Warszawie i należy do pierwszej generacji improwizatorów, to jednak popularności u nas należnej jego pozycji raczej się nie dopracował.

Wszystko zaczęło się od koncertu Marcina Maseckiego zasiadającego za klawiaturami pianina i syntezatora. Ok. 45-50 minut muzyki tego wyszło. Mało dla wspomnianych gruppies, dużo dla mniejszych entuzjastów jego muzyki. Dla mnie o wiele za dużo. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w grze Marcina było coś dysfunkcyjnego. Oczywiście, to świetny pianista, człowiek, którego umiejętności mogą zdumiewać, ale o ich istnieniu sygnałów wysyła nie wiele. Jest w jego graniu coś, co przywodzić może na myśl skojarzenia ze sferą autystyczną albo może katatoniczną, w której okresy pewnego bezruchu przeplatają się z obsesyjnym wzmożeniem reakcji. Nagle tej irytująco repetytywnej muzyce budowanej z bardzo skromnego materiału muzycznego i brzmiącej bardzo drażniąco, zaczęły towarzyszyć gesty inne. Charakterystyczne dla jego koncertów, jak poruszanie nogą, głośne, uporczywe tupanie nią, czasem granie stopą, czasem demontowanie instrumentu. Nie mam pewności czy to efekt twórczego uniesienia czy może gest wykreowany z rozmysłem na potrzeby wizualnej identyfikacji i ile w tym bijącej z samego środka jestestwa konieczności, a ile dobrze policzonej blagi. Dość, że aby dotrwać do końca koncertu, jak zawsze niemal w tym przypadku, musiałem zamknąć oczy i prawdę powiedziawszy niechętnie otworzyłem je na jego końcu. Z oczami zamkniętymi było bezsprzecznie lepiej, ale też z drugiej strony wcale nie słabło wrażenie, że byłem świadkiem nie ważnego zdarzenia muzycznego, co zgrywu, którym bez trudu da się ciemny lud nabić w butelkę. A ciemny lud z racji swej ciemnoty kupi wszystko i nawet nie zapyta, o co chodzi. Ostatecznie przecież pianista wielkim artystą jest i basta. Ja jednak tej wielkości w czwartkowy wieczór znowu nie mogłem dostrzec.

Inaczej ma się sprawa z Barry Guyem. O ile u Maseckiego doświadczamy muzyki wielkiego niedoboru, u Barry’ego Guya zdumiewa wielki nadmiar. Jego granie eksploduje wszelkimi technikami kontrabasowymi, jest jak gejzer wszech brzmień i wszech pomysłów narracyjnych, formalnych i ekspresyjnych. Jedne gonią drugie, kolejne tłoczą się za plecami pierwszych, wołają głośno walcząc o swoje miejsce w tej polifonii. Można być tą obfitością zauroczonym, można dać się nią niemal zniewolić i zostać nie na żarty oczarowanym, ale wyobrażam sobie też, że taki nadmiar może osaczyć i przytłoczyć. Tym bardziej, że Barry Guy to, tak jak Macecki, choć całkiem w innym stylu, również performer. Odzywający się do słuchaczy nie tylko dźwiękiem, ale również mimiką twarzy, szerokim gestem, dynamicznym ruchem.

Czego więc można było oczekiwać po koncercie wspólnym, tak bardzo różnych muzyków? Może tego, że żaden nie opuści swojego świata ani na chwilkę i, że te dwa światy albo zetrą się ze sobą z głośnym i rozczarowującym zgrzytem albo odnajdą przestrzeń wspólną, w której choćby na czas krótki nawiążą kontakt. Albo muzycy będą obwąchiwać się, niechętni nawiązania dialogu albo spróbują spojrzeć na siebie życzliwie i ze wzajemnym zaciekawieniem. W jakiejś mierze obydwie prognozy spełniły się w finałowym koncercie. Odniosłem wrażenie, że przez znaczą większość czasu na scenie obydwaj sprawdzali się nawzajem stojąc dość twardo na swoich przyczółkach, ale nie byli sobie niechętni. Raczej zaciekawieni, może nie sobą, ale gdzie zaprowadzi ich to sprawdzanie. W efekcie końcowym Masecki pozostał Maseckim Guy Guyem. Pierwszy pozostał okopany w szańcach swojej twierdzy, drugi tę twierdzę otoczył oplatając jej mury najróżniejszymi kolorowymi roślinami. W sumie powstał z tego obraz intrygujący, któremu można było przyglądać się z zaciekawieniem, a chwilami nawet i z fascynacją i żadną miarą oglądanie go nie było stratą czasu. To zdumiewające, bardzo ryzykowne zestawienie okazało się całkiem trafionym pomysłem. Nie potrafię powiedzieć, czy może ono nieść za sobą jakiś ciąg dalszy. Pewnie nie, ale też czy musi takowy nieść? Jak sądzę, i Barry Guy, i Marcin Masecki obejdą się bez siebie bez poczucia straty. Ja natomiast cieszę się, że mogłem temu spotkaniu przyglądać się z bliska. A ci, którzy opuścili MÓZG Powszechny tuż przed finałowym koncertem, a zapewniam byli tacy, niech żałują, ominęło ich coś niepowtarzalnego.