Blue Shroud Band Small Formation - dzień pierwszy

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat prasowe

Pamiętam szalony tydzień Krakowskiej Jesieni Jazzowej w roku 2008ym kiedy  do Krakowa przyjechał Ken Vandermark z projekctem Resonance – w ciągu dnia panowie w okularach studiowali nuty przygotowane przez Kena, codziennie wieczorem dawali upust improwizacyjnej energii żonglując małymi składami wyłonionymi z orkiestry – powstałe w ten sposób relacji czesto zaskakiwały, pozwalały spojrzeć z zupełnie innej strony na pracę dużego zespołu. Ta formuła sprawdziła  się doskonale -  spędziliśmy w kolejnych latach dni i wieczory z kolejnymi edycjami Resonance, Barry  Guy New Orchestra i Mats Gustafsson Nu Ensemble. Nie bedzie przesadą stwierdzenie, że 4dniowy pobyt nowego projektu  Barry’ego  Guya w Krakowie jest kulminacyjnym punktem tegorocznego festiwalu i wiele osób czekało nań niecierpliwie,  włącznie z autorem tekstu.

Zanim o Blue Shroud Band więcej, należy słów kilka powiedzieć o duecie Sławek Pezda / Mateusz Gawęda, który wieczór otworzył i to bynajmniej nie tylko z dziennikarskiego obowiązku. Cieszy, że na festiwalu o międzynarodowej renomie Kraków jest reprezentowany również przez muzyków tak młodych i to reprezentowany godnie. Duet zagrał ciekawie, zgrabnie wplatając w melodyczne, acz mroczne kompozycje improwizowane odloty,  im dalej w set tym odważniej, w grze Gawędy słychać echa muzyki europejskiej XX wieku, w grze Pezdy  fascynacje Coltranem i Aylerem.  Jestem pewien, że jeszcze o tych muzykach i od tym muzyków usłyszymy wiele dobrego.

Blue Shroud Band to nowy, 14-osobowy zespół pod dowództwem Barry’ego Guy’a, za jedyne kilka dni wykona prapremierowo nową jego kompozycję inspirowaną obrazem Picassa „Guernica”. Blue Shroud Band to powrót do Krakowa kilku starych znajomych ale też i kilka postaci zupełenie nowych na festiwalowej scenie. Sam lider okreslając relacje między poszczególnymi muzykami użył określenia „spaghetti juncture”, które oddaje idee zawiłych relacji muzycznych między całą sceną muzyki improwizowanej.

Pierwszego dnia, w trakcie 3ech setów zaprezentowało się na scenie 8 składów i staram się ogarnąć wieczór – wiele dźwieków niezwykłych, wiele takich, które w innej sytuacji zapadłoby  pamieć głębiej w kontekście kolejnych roszad na scenie wypadło trochę blado. Pozwolę sobie skrócić maksymalnie nastepującą wyliczankę.

Nie zawiedli weterani – Augusti Fernandez udowadnia po raz kolejny, że klawiatura w fortepianie jest tylko pewnym dodatkiem – muzyk skrywa się pod pokrywą i pokazuję, że dwoma (drewnianymi?) kostkami można stworzyć więcej dźwięków niż używajac wszystkich klawiszy z drugiej strony.

Augusti i Peter Evans – znowu bardzo ciekawie  ale od tych muzyków niczego poniżej oczekiwać wręcz nie wypada, jest gęsto, dźwiek izaskakujące sypią się z instrumentów jak asy z rękawa.

O grze na kontrabasie Barry Guya rozpisywać się można, ale potrzbne to nie jest – muzyk łączy szaloną wyobraźnie z absolutnym opanowanie instrumentu co pokazuje zarówno „rozpryskując” dźwieki na strunach we free-jazzowym kotle jak  cytując cudowne barokowe harmonie.

Lucas Niggli szaleje za perkusją w trio, które zakończyło wieczór, wraz z nim Michel Godard debiutujący na scenie Alchemii, jego gra na serpencie i tubie czerpie z fascynacji muzyką dawną, ton jest klarowny, a melodyczność frazy  w tyim improwizowanym składzie staje się zdecydowanie wartością dodaną. Składu Tria dopełniła grając na altówce Fanny Paccoud – kolejny debiut na scenie, również udany. Czuć w jej grze klasyczne wykształcenie ale i otwartość na nieoczywiste dźwięki.

Najmocniejszym uderzeniem wieczoru było pojawienie się na scenie dwóch trąbek, z których żadna jak trąbka nie brzmiała , pierwsza dlatego, że grał na niej Peter Evans, druga dlatego, że grał na niej za pomocą ustnika saksofonowego Torben Snekkestad (również saksofon sopranowy, czasami jednocześnie). Splot dźwieków w ten sposób powstałych absolutnie czarował nieograniczoną wyobraźnią, kreatywnością i błyskawicznością reakcji.

Nie ukrywam, że kilka wystepów nieco rozczarowało lub względnie pokazało potencjał na wieczory nastepne. Ben Dwyer zagrał na gitarę klasyczną utwór solo – piekna artykulacja, trochę flamenco, trochę muzyki współczesnej.  Savina Yannatou w duecie z Barrym zaprezentowała ekpresyjno-aktorskie podejście do sztuki wokalnej, które mnie osobiście rzadko przekonuje.  Trochę jak „typowy free jazz” zabrzmiało trio z Juliusem Gabrielem grającym na barytonie (obok niego Barry i Ramon Lopez) podobnie „typowe free improv” zapętlonych melodii wyszło z dueta Per Texas Johansson i Michael Niesemann (klarnety, saksfono  tenorowy).

Przed nami jeszcze dwa dni wieczornych bitw muzycznych więc na podsumowanie przyjdzie czas, ale mimochodem nasuwają się pewne skojarzenia z New Orchestra.  Jasnym jest, że ten zespół nie ma w składzie tylu solowych indiwidualności. Ale jednocześnie bardzo intrguje zestawieniem instrumentalnym – gitara akustyczna, tuba, altówka i skrzypce, baryton no i trąbka Evansa, która trąbka byc przestaje – ciekawy jestem niezmiernie co za całość z tych elementów powstanie.

Po koncercie w rozmowach było trochę o sporcie, i tak sobie sportową alegorię zbudowałem – Barry Guy jako selekcjoner reprezentacji. Obok gwiazd, zawodnicy zadaniowcy, zespołowy duch zbudowany jest na żelaznych założeniach taktycznych.  Na razie trwa zgrupowanie. W piątek mecz o punkty.