Festiwal Ad Libitum: 2 dni (w) Laboratorium

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Ad Libitum powoli dobiega końca. Za nami sześć koncertów spośród dziewięciu planowanych. Dziś w studiu im. Witolda Lutosławskiego warszawska publiczność będzie miała niepowtarzalną okazję posłuchać London Jazz Composers Orchestra – wytrawnego głównego dania tegorocznej edycji. Czy do tej pory festiwal odpowiedział na stawiane przez siebie pytanie: „jak sprawić by europejska muzyka współczesna, muzyka dawna, jazz oraz wolność jednostki i siła kolektywu mogły istnieć obok siebie, nie tracąc nic ze swojej autonomii?”. Biorąc pod uwagę, że odpowiedź stanowi muzyka, ciężko o jednoznaczność. Być może klucz znajduje się między wierszami, dźwiękami, ciszą a zgiełkiem, elektroniką a akustyką?

Po dwóch dniach festiwalu można śmiao pokusić się o wykazanie pewnej regularności prezentowanego programu. Zarówno pierwszego jak i drugiego dnia hasło przyświecające kolejności prezentowanych składów można streścić jako powrót do przeszłości – poczynając od trzyosobowych zespołów silnie wykorzystujących elektronikę, poprzez występy stanowiące wypadkowe tradycji jazzu i muzyki współczesnej, na deser pozostawiając zespoły improwizujące, wywodzące się z brytyjskiej sceny przełomu lat 60 i 70.

Występy inaugurujące czwartek i piątek zanużone zostały w awangardowym sosie, charakteryzującym się pomieszaniem elektroniki z akustycznym brzmieniem instrumentów, bądź głosu. Jeśli miałbym dać wyraz subiektywnej ocenie, to rywalizację „trójek otwierających” z niewielką przewagą zwyciężył skład Klausa Schoppa, Marca Lingkego i Wojciecha Błażejczyka, występujący pierwszego dnia festiwalu. Zarówno w przypadku tego trio, jak i wczorajszego (India Czajkowska, Tadeusz Sudnik, David Kollar), mam odczucia mieszane. Oba zespoły dążyły śmiało w kierunku wykazania transgresji pomiędzy starym a nowym - przy czym „stare” uosabiać miały konwencjonalne instrumenty, „nowe” natomiast niestandardowe ich wykorzystanie, przy silnym udziale elektronicznego przetworzenia, możliwego zwykle za sprawą produktów firmy Apple.

Podczas gdy trio Klausa Schoppa próbowało nadać swej grze charakter eksperymentalny, nie rezygnując z groove’u, płynności przekazu i dialogu między instrumentami, tak zespół reprezentowany przez Czajkowską nazbyt często wydawał się gubić w meandrach elektronicznych przetworzeń, przeszkadzajek, często sprawiających wrażenie przypadkowych. Nie wykluczone jednak, że to właśnie podejście do dźwiękowej materii Czajkowskiej, Sudnika i Kollara jest bardziej nowoczesne, poszukujące, awangardowe, odpowiadające fragmentarycznej, nieustannie zmieniającej się rzeczywistości, której towarzyszą dźwięki niemożliwe do przewidzenia… Tak czy inaczej oba składy były dla mnie swego rodzaju ciekawostką, prezentującą muzykę nie słuchaną przeze mnie na co dzień, która jednak w sytuacji koncertowej okazywała się niekiedy intrygująca, niekiedy irytująca, lecz z pewnością wymagająca dużej koncentracji. W przypadku skupieniu na sobie mojej uwagi minimalnie zwycięża Schopp, choć pamiętajmy, że to nie zawody.

Kolejne zestawienie to trójki wykorzystujące klasyczne jazzowe instrumentarium w celach tworzenia nowoczesnej improwizacji: dzień pierwszy – Jerzy Mazzoll oraz Sławek i Qba Janiccy, dzień drugi – Piotr Damasiewicz, Maciej Garbowski, William Soovik. Trio Mazzolla, zapowiedziane jako jedno z ostatnich ogniw ewolucji yassu zaprezentowało muzykę płynnie balansującą pomiędzy improwizacją, a elektroniką generowaną – niekiedy nazbyt dosadnie – przez Kubę Janickiego. Sam Mazzoll z każdą minutą trwania występu zdawał się coraz bardziej odlatywać, wyczyniając z klarnetem niekiedy rzeczy naprawdę spektakularne. Koncert był dobry, jednak nie rozłożył mnie na łopatki, czego – przyznam się szczerze – oczekiwałem. Dość często miałem wrażenie, że flow pomiędzy muzykami nie jest taki jak być powinien. Oczywiście nie mi oceniać, czy tak było w rzeczywistości. Wydaje mi się jednak, że zespół mógł śmiało zrezygnować z elektronicznych gadżetów i postawić na nieskrępowaną grę akustyczną w oparciu o wzajemną intuicję i wyczucie, którymi wyżej wymienieni artyści dysponują w dużych ilościach (kto widział inne koncerty, ten wie). Być może swobodny występ w klubie byłby sytuacją bardziej komfortową, sprzyjającą erupcjom muzycznej chemii?

Damasiewicz, Garbowski, Soovik – SGD, chciałoby się rzec. Zespół został w znacznej mierze zdominowany grą Garbowskiego. Damasiewicz, po którym szczerze mówiąc oczekiwałem „popisu mocy”, zaprezentował się od strony bardziej lirycznej, wyciszonej, również dość eksperymentalnej (woda w trąbce, szepty, tłumiki  itp.). Zaskoczenie początkowo przyjąłem negatywnie, jednak im dłużej słuchałem trębacza, tym więcej sensu zaczynałem dosłuchiwać się w jego poczynaniach. Introwertyczna gra okazała się dobrym kontrapunktem dla dość poukładanych i czytelnych partii Garbowskiego. Nieporozumieniem był dla mnie jednak William Soovik. Wydawać by się mogło, że perkusista przykłada większą wagę do poprawiania grzywki niż do własnego zestawu bębnów. I choć wizualnie sprawiał wrażenie zaangażowanego w pełni, ponieważ miotał się nad perkusją uderzając, bądź szurając o wszystkie jej elementy – w moim odbiorze nie zaprezentował niczego nadzwyczajnego i wyraźnie odstawał muzyczną wyobraźnią od dwójki polskich muzyków. Rozgrzeszenie – był w zastępstwie.

Zwieńczenia obydwu dotychczasowych wieczorów Ad Libitum były w moim odbiorze zdecydowanie wisienkami na torcie, deserami po często zbyt zimnych, bądź nazbyt obfitych przystawkach. Trevor Watts i Veryan Weston – muzycy wyglądający jak bracia bliźniacy, szelmowsko bawiący się swoimi instrumentami, żywe dowody na to jak imrowizacja i jazz potrafią konserwować i dodawać wigoru u jegomościów ponad siedemdziesięcioletnich. Słuchanie Wattsa i Westona było dla mnie doświadczeniem obcowania z historią muzyki improwizowanej w pigułce – podobna sytuacja miała zresztą miejsce wczoraj w przypadku tria Parker, Guy, Lytton. Dziesięciolecia wspólnego grania są słyszalne u tych muzyków od pierwszych po ostatnie dźwięki. Barry Buy – prawdziwy czarodziej kontrabasu, potrafiący zachipnotyzować niekonwencjonalnym brzmieniem swego pięciostrunowego instrumentu. Evan Parker. Ciężko cokolwiek napisać. Pozwolę sobie jedynie przypomnieć długą, intensywną solówkę zagraną przez saksofonistę techniką circular breathing… Tak jak duet Wattsa i Westona miał dla mnie wymiar bardziej radosny i spontaniczny, trio Parker-Guy-Lytton objawiło się jako mocarna, dobrze naoliwiona machina balansująca pomiędzy subtelnością solowych improwizacji, a zgiełkiem i ogniem kolektywnego free. Co tu dużo mówić - historyczne wydarzenie i prawdopodobnie najlepszy koncert tej edycji Ad Libitum.
Przed nami dzień trzeci, ostatni. Oddaję głos do Studia im. Witolda Lutosławskiego.