Alexander von Schlippenbach - wyobraźnia jest królową zdolności

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Muzyka free improvised, często oddalona od idiomu jazzowego, ale często także do niego odwołująca się w bardzo wyrazisty sposób. Choć od czasu kiedy pojawiła się na mapie muzyki świata minęło ponad pięć dekad, wciąż trzeba o nią walczyć, starać się, aby była dostrzeżona, w sposób jej należny. Zdania są podzielone czy powstała na Wyspach Brytyjskich, w umysłach takich twórców jak Derek Bailey, Gavin Bryars, Tony Oxley czy John Stevens, czy może w Holandii, gdzie tworzyli Han Bennink i Micha Mengelberg? A może powstała zupełnie gdzie indziej, blisko nas w Niemczech? To niewykluczone. Mam jednak intuicję, że miejsce jej powstania to rzecz mniej ważna. Free improvised music rodziła się w tym samym czasie w każdym z tych krajów. W każdym brzmiała inaczej i co innego oznaczała. Bywała zagadnieniem z dziedziny estetyki, ale bywała także buntem, sprzeciwem i głośnym, niekiedy silnie zabarwionym hasłami politycznymi, manifestem. Kiedy jednak spojrzymy wstecz bez wątpienia jednym z jej ojców uznać trzeba Alexandra von Schlippenbacha.

Urodził się 85 lat temu. Już jako ośmiolatek pobierał lekcje gry na fortepianie. Odebrał kompletne wykształcenie muzyczne, studiując w klasie kompozycji w Hochschule für Musik w Kolonii m.in. pod okiem wybitnego niemieckiego kompozytora Bernda Aloisa Zimmermanna. To był szalenie ważny czas w życiu młodego Schlippenbacha  bardzo ważna znajomość. Do dziś wspomina Zimmermanna w ten sposób w wywiadach “Graliśmy z nim całą muzykę, a on odkrywał przed nami nieznane terytoria, pozwalał grać jazz i sam jazzem był bardzo zainteresowany, ciekawiły go nasze próby improwizacji. To była moja najgłębsza fascynacja w tamtych czasach i wciąż podziwiam Zimmermanna jako wielkiego kompozytora. Myślę, że jego otwartość, ciekawość, muzyka i on sam najsilniej wpłynęły na całe moje myślenie o muzyce.”

 

Być może już wówczas Schlippenbach myślał o sobie nie tylko jako wykonawcy, ale także artyście pragnącym po swojemu poukładać muzyczną przestrzeń. A było z czego ją układać. Fascynacje muzyką dodekafoniczną, europejską muzyką awangardową (Zimmermann był jednym z uczestników legendarnych warsztatów kompozytorskich w Darmstadt w 1949 roku) nakładały się na wielką miłość do jazzu. “Zawsze czułem się muzykiem jazzowym, od dawna kocham muzykę Theloniousa Monka, Erica Dolphy’ego, a pierwszym pianistą, jaki zrobił na mnie wrażenie, gdy byłem bardzo młody, był Oscar Petersom, jego gra naprawdę zwaliła mnie z nóg”.

A więc klasyk, człowiek wykształcony, muzyk z wizją swojej sztuki, artysta aktywnie uczestniczący w wydarzeniach polityczno-społecznych drugiej połowy lat 60. stający u progu zabrania głosu w sposób donośny i wyrazisty. Takim postrzegamy go dzisiaj z perspektywy ponad pięciu dekad twórczych działań i imponującej listy dokonań. Zanim jednak zaufał swojej wyobraźni do końca był czynnie działającym na niemieckiej scenie pianistą. Regularnie grywał w zespołach trębacza Manfreda Schoofa i klarnecisty Guntera Hampela. Aż przyszedł rok 1966.

 

Globe Unity

Kto wie może ten dziś legendarny zespół nie powstałby gdyby nie zamówienie kompozytorskie Berlin Jazz Festiwal i jego ówczesnych kuratorów, w tym słynnego Joachima Berendta. Zbliżała się trzecia edycja festiwalu. Organizatorzy zdecydowali, aby zamówić u Schlippenbacha kompozycję. Być może w reakcji na rodzące się nowe środowisko muzyków postrzegających muzykę także i jazzową w inaczej niż dotychczasowa perspektywa. Sam Schlippenbach wspomina tamten czas w ten sposób.

“Wreszcie miałem możliwość napisania muzyki na duży ansambl. Miałem na to pomysł, ale wcale nie łatwy w realizacji.. W Niemczech działało już trio Petera Brotzmanna i kwintet Manfreda Schoofa, i mieliśmy też sporo dobrych kontaktów z improwizatorami z innych krajów myślących o muzyce podobnie do nas, z Evanem Parkerem i Derekiem Bailey z Wielkiej Brytanii, z Hanem Benninkiem czy Wilemem Breukerem z Holandii. Napisałem więc utwór „Glob Unity” zanim jednak udało nam się zapraszać przyjaciół z zagranicy na stałe minęło kilka lat”.

Podstawą pierwszych wcieleń Globe Unity Orchestra byli niemal wyłącznie muzycy niemieccy. W nastepnych latach sytuacja się radykalnie zmieniła, a jednak 3 listopada w Filharmonii Berlińskiej, której dyrektorem był Herbert von Karajan, udało się wystąpić zespołowi w składzie międzynarodowym.

 

„Reakcje na nasz koncert i na samą kompozycję były bardzo silne i emocjonalne. Wielu krytyków wyrażało silny sprzeciw naszej muzyce, ale byli też i tacy, którzy zareagowali zaciekawieniem i mówili o interesującej kombinacji jazzu i europejskiej muzyki klasycznej. Prawdę powiedziawszy nasza muzyka nie była tak do końca taką kombinacją. TO była muzyka w całości zaimprowizowana. Oczywiście brzmiała w sposób nowy, nie sięgaliśmy po konwencjonalne utwory ani aranżacje. Kompozycją „Glob Unity” starałem się sięgnąć do skali dwunastotonowej, ale celem było zastosowanie jej w innym kontekście. Tak naprawdę chciałem, aby była ona przez resztę muzyków potraktowana jako impuls do kolektywnej improwizacji.”

I plan się powiódł od tytułu utworu wzięła swoją nazwę cała orkiestra i była pierwszym wielkoformatowym improwizującym bandem na Starym Kontynencie. Jako jedyna też działa do dzisiaj. I choć przechodziła nieskończenie wiele personalnych transformacji, a bywał też, że i przeżywała okres uśpienia, ciągle jest klejnotem w dziedzinie muzyki improwizowanej. Od czasu jej powstania grywali  w niej tak wielcy twórcy jak Derek Bailey, Peter Brotzmann, Anthony Braxton, Willem Breuker,  Steve Lacy,  Albert Mangelsdorff, Enrico Rava, Paul Rutherford, Tristan Honsinger, George Lewis czy Kenny Wheeler, który nie tak dawno od nas odszedł. Z niektórymi jednak zaprzyjaźniła się na długie lata, a  jeszcze innych uczyniła swoimi filarami, że wymienię tylko Paulem Lovensa, Paul Lyttona Evana Parkera, Gerda Dudka.

Bywały czasy, że grywał w niej także Tomasz Stańko. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi podczas jej pierwszego koncertu w Polsce 17.10.2015 w studiu radiowym Witolda Lutosławskiego zagra raz jeszcze.

Trio

Jeśli chcieć spoglądać na twórczość Alexandra von Schlippenbacha z perspektywy wielkich i długo istniejących grup to obok Glob Unity bez wątpienia szczególną pozycję zajmuje trio, jakie stworzył z Evanem Parkerem i Paulem Lovensem. Aż trudno uwierzyć, że w tym roku mijają 43 lata od chwili jego powstania. Trudno, ponieważ za każdym razem kiedy nadarza się okazja słuchać go na żywo wszyscy trzej dżentelmeni wydają się z mieć identyczny apetyt na muzykę. Jak bardzo przez ten czas się ono zmieniło i jak bardzo zmienili się poszczególni jej członkowie doświadczyć możemy choćby wsłuchując się w wydane niedawno przez Trost Music pierwsze nagrania zespołu i konfrontując je z najnowszymi z albumu zatytułowanego „Features”.

Kto wie czy nie jest dziś jednym z najdłużej działających, w niezmienionym składzie, małych combo na całej światowej scenie. A sam Schlippenbach tak o nim mawia - „Wierzę w trwałe i wieloletnie związki z muzykami. Można wówczas osiągnąć rzeczy, niemożliwe do osiągnięcia, gdy grywasz z kimś od krótkiego czasu. Oczywiście wszyscy się zmieniamy i niekiedy po drodze trzeba pokonywać najróżniejsze trudności, ale pokonując je razem dostajesz też coś szczególnie wartościowego.”

Kto wie też, czy nie zawdzięczamy jego powstania także i Cecilowi Taylorowi. Ostatecznie przecież pomysł jego stworzenia powstał, kiedy Schippenbach pierwszy raz usłyszał legendarną płytę Taylora „Neferetiti, The Beautiful Has Come”. Zafascynowała go wówczas nie tylko sama muzyka, nie tylko wyjątkowość lidera i towarzyszących mu Jimmy’ego Lyonsa na saksofonie altowym i Sunny’ego Murraya na perkusji, ale także zupełnie niezwykłe brzmienie całego bandu.

 

Globe Unity, trio, recitale solo, duety z żoną, Aki Takase, przyjaźnie zawiązywane okazjonalnie, czy to ze Stevem Lacym czy Samem Riversem, z którym nagrał piękną płytę „Tangens”, albo z Tony Oxleyem („Digger’s Harvest”) i wspomnianym już Sunnym Murayem (zjawiskowy album „Smoke”) przyniosły światu ogromną ilość, niezwykłej muzyki. Tymczasem jakimś niezwykłym zrządzeniem losu nie są wcale jedynymi, które zapiszą się w historii europejskiej muzyki improwizowanej na trwałe.

Pamiętajmy wszak, że Alexander von Schlippenbach to także wielki miłośnik jazzu po prostu, admirator Erica Dolphy’ego („So Long Eric”) i niestrudzony głosiciel wielkości Theloniousa Monka. Daje temu wyraz nieustannie podczas koncertów, a niekiedy także i na płytach, jak choćby w wyśmienitym trzypłytowym boxie zawirającym fascynujące medley złożone ze wszystkich 70 kompozycji giganta.