Alexander von Schlippenbach Trio w Pardon To Tu - muzyka prawdziwie żywa

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W istocie dwa wieczory z triem Alexandra von Schippenbacha, to było chyba jedno z najważniejszych wydarzeń w działalności warszawskiego Pardon, To Tu. Zespół legenda, działający od 43 lat nieprzerwanie w tym samym składzie, mający na koncie nieskończenie wiele koncertów i całkiem sporo płyt, które dokumentowały jego działalności zarówno na scenach całego świata, jak i w studiach nagraniowych.

A jednak posłuchać ich na żywo, to więcej warte niż stosy nagrań na półkach, choć te cieszą ogromnie. Tak z zasady jest z freejazzem czy free improvised, bo przecież tak zwykło się opisywać muzykę tria. W wersji live ta muzyka odzywa się szczególnie mocno. Długa i piękna historia tria Schlippenbacha sprawiła też, że wokół zespołu narosła legenda. Każdy z członków tria, to niemal instytucja w tym rodzaju muzyki.

Choć grali w Polsce nie po raz pierwszy, to jak się okazało po inaugurującym koncercie dwudniowej rezydencji, ujawniły się w głosach niektórych odczucia zawodu. Padały mniej lub bardziej zaskakujące sformułowania, a to, że było zbyt mało Parkerowskiej gry na oddechu okrężnym, a to, że muzyka mało innowacyjna, stara jakaś, pozbawiona energii i siły i skąd te jakieś dziwne Coltrane’owskie zagrywki na saksofonie, w końcu też, że tak się już nie gra, i że muzyka poszła do przodu, a twórczość tria wręcz przeciwnie.

 

A ja chciałem tylko zapytać w świetle takich wypowiedzi, czy rzeczywiście częstsze sięganie po circular breathing, to jakaś istotna zasada budowania muzyki i czy korzystanie z niej czyni jakąkolwiek muzykę lepszą? Czy sięganie po elementy estetyki Coltrane’owskiej jakąkolwiek muzykę dyskwalifikuje albo podnosi jej walor? I dalej, czy kluczowym kryterium dla grania jest jego innowacyjność? Czy w istocie clou artystycznej kreacji to nieustanne ściganie się z aktualnością? Jakiej energii zabrakło i jak rozumianej siły?

Myślę, że warto byłoby siły nie mylić ze zgiełkiem i głośnością. Zanadto nie ufać innowacyjności w sztuce rozumianej literalnie, bo jakby przysłuchać się działaniom ogromnej większości czynnie działających muzyków, to trzeba byłoby im wszystkim od razu odmówić istnienia. Nie tylko Schlippenbachowi, Parkerowi i Lovensovi, ale także Charlesowi Gayle’owi, który na koncerty w Polsce przywiózł muzykę jeszcze starszą. Precz, wypadało zawołać do Cecila Taylora, któremu od lat 70. nie udało się wyważyć żadnych drzwi, ani  zredefiniować nawet swojej własnej muzyki. Nieżyjących Freda Andersona i Ornette’a Colemana trzeba byłoby raczej podziwiać jako artystów retro, mających może swój czas w latach 60. a potem już nie robiących prawie nic, co bieg rzeczy by jakkolwiek zmieniało. William Parker to, z tej perspektywy tylko kustosz w wielkim jazzowym muzeum, w którym pilnuje co najwyżej leżącego po przeciwnej stronie skrzydła z jazzowymi pamiątkami, nad którymi z kolei pieczę trzyma Wynton Marsalis. Natomiast Jarrettowskie trio potraktować wypadałoby jak skamielinę, która od lat 80. zaledwie osypuje się tylko pyłem. Nawet Steve Coleman tak chętnie uznawany za innowatora, to pestka, bo przecież zaczepiony jest w swoim dawnym, niemal trzy dekady liczącym już M-BASE, a Henry Threadgill, to eremita i dziwak, który zamknął się we własnych poszukiwaniach zanim większość jego krytyków posłuchało po raz pierwszy jakiejkolwiek jego płyty.

Nie chcę nikomu odmawiać prawa do wypowiadania swojego zdania, ani też sugerować, że legendy podobać się muszą i skazane z automatu są na entuzjastyczne recenzje, ale na miły Bóg, żywię jakieś, pewnie absurdalne, oczekiwanie, żeby prostego stwierdzenia „nie podobało mi się” nie ubierać w maskujące formułki wyjęte z najciemniejszego zakamarka..., nie napisze już czego. I w efekcie spróbować dobierać słowa, bacząc na odrobinę szerszy kontekst niż tylko ten dający się ująć w sformułowaniach, co wiem to wiem, a czego nie wiem tego nie ma.

Jakkolwiek by nie było, pomijając to wszystko, w istocie trio Schlippenbach / Parker / Lovens zagrało muzykę starą. Wymyśloną m.in. przez nich samych, której język zaczęli konstruować przed dekadami, i która przez te same dekady stała się nieomal kanoniczna. Od nich uczyli się ich następcy. Nie czas i nie miejsce oceniać z jakim skutkiem, ani też ilu tak naprawdę udało się doczytać do końca stworzony przez nich koncertami i płytami podręcznik do muzyki  improwizowanej. A jednak sądzę jest w ich wspólnym muzykowaniu o wiele więcej niż kompetencja podręcznikowa i to właśnie oni nie brzmią, tak jakby w życiu muzycznym osiągnęli tylko to, że celująco zdali kolokwium z improwizacji. Doskonale słychać było to w środowy i w czwartkowy wieczór. Poza tym jak inaczej mieliby zagrać? Czy nie tak właśnie, jak grają od lat? Z tą różnicą, że od czasu płyty „First Meeting” są o całe 43 lata starsi, o cztery dekady bardziej doświadczeni i pewnie o tyle samo lat mniej skorzy do głośnych manifestacji. Fakt, że wciąż razem grają jest najbardziej przekonywującą deklaracją ważności tego, ja traktują muzykę.

Schlippenbach / Parker / Lovens gra pod wieloma względami muzykę bardzo niewygodną, wymagającą, i jednak dobrze byłoby dać sobie szansę wejścia w nią głębiej. Posmakować tych bardziej poukrywanych w niej współbrzmień, jakimi co chwila się mieni. Podelektowania się powoli narastającą intensywnością, nacieszenia się reakcjami każdego z muzyków na to, co grają jego muzyczni partnerzy oraz popodziwiania złożoności i bogactwa ich wspólnego głosu. Ono, to bogactwo, tam jest, ale nie jest ostentacyjne, nie bije z nagłówka, ani nawet leadu, wymaga zagłębienia się w tekst i zastanowienia. Nie jest rzucone prosto w twarz i na odlew. Nikt go nie wykrzykuje, ani nie macha nim nerwowo przed oczami.

Nie twierdzę, że wszystkim te koncerty mają się podobać, tak jak podobały się mnie. Dla mnie natomiast, kontakt z taką muzyką jest bardzo orzeźwiający, jak zawsze zresztą, gdy mam do czynienia z twórczością ludzi wiedzących co mówią, a nie mówiących, co wiedzą. Bywa on też czasem, i teraz był także, źródłem fascynujących uniesień dających oprócz cudownej okazji zagłębiania się w bogatym świecie inspiracji Schlippenbacha, Parkera i Lovensa, także szansę doświadczenia szczególnego momentu prawdy, że niezależnie od stylistycznej przynależności najważniejsze jest, kiedy muzyka płynąca z ludzkich głów, to muzyka naprawdę żywa.