10 powodów, dla których warto zapamiętać rok 2015: Maciej Krawiec

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

I tak, nie wiadomo dokładnie kiedy lecz wiadomo że zdecydowanie zbyt szybko, upłynął kolejny kalendarzowy rok. Jaki był to czas w życiu prywatnym każdego z nas, nad tym już na pewno wszyscy zdążyli z mniejszym bądź większym namysłem się pochylić. A jak 2015 rok przebiegł nam pod względem muzycznym? Z pewnością każdemu, pomimo zbliżonych zainteresowań – a te jednoczą nas na portalu Jazzarium.pl – upłynął inaczej. Jednak niezależnie od dokonanych wyborów, za nami są (co najmniej) dziesiątki wysłuchanych płyt i koncertów, (co prawdopodobne) setki przeczytanych zdań na ich temat, i (co najważniejsze!) ogromna ilość rozbudzonych za ich sprawą myśli i wrażeń.

Nie wydaje się, by miniony rok przyniósł zdarzenia rewolucyjne na polskiej scenie muzyki improwizowanej czy w życiu koncertowym. Szeroka oferta artystów, wydawnictw, festiwali czy klubów jest faktem i – zależnie od przyjętej filozofii, priorytetów i możliwości finansowych – w swoim tempie ta oferta się rozszerza, ewoluuje albo popada w smutny marazm. Wszak, choć wszyscy raczej zgodzimy się co do tego, że polski jazz jest na fali wnoszącej i coraz więcej w nim zjawisk interesujących, to wciąż stykamy się z przedsięwzięciami, którym bliżej do spędów celebrytów czy też świętowania wtórności aniżeli kreatywnych, przynoszących nowe treści zdarzeń. Do tego wielu z nas się przyzwyczaiło, a nieliczni tu i ówdzie piętnują chałturników, wybierając przede wszystkim te propozycje, które dają szansę na odświeżające przeżycia. Brzmi ogólnie? Szczegóły przyniesie poniższa lista 10 powodów, dla których ja osobiście zapamiętam rok 2015.

1. Aktywność klubu Pardon, To Tu w Warszawie

Nie jest niczym zaskakującym, że warszawski lokal ponownie zdystansował konkurencję, jeśli chodzi o koncertowy repertuar w minionym roku. Z Pardon, To Tu jest tak, jak z mistrzami improwizacji, których klub prezentuje na swej scenie: jego stałymi cechami jest progresywność, poszukiwanie niepozbawione ryzyka i autorski charakter muzycznych wyborów. Sytuacja ta sprawia wręcz, że można by z łatwością taką jak ta listę zapełnić po prostu wybranymi 10 koncertami z klubu. Które jednak najbardziej zapadły mi w pamięć? Wśród nich na pewno jest występ Ingrid Laubrock ze swym kwintetem Ubatuba, w czasie którego liderka z powodzeniem rozpostarła przed słuchaczami swe ambitne kompozytorskie założenia. W ich obrębie wybrzmiewały fascynujące, wielowarstwowe mikrohistorie grup muzyków bądź solo. Zapamiętałem również skupiony koncert Piotra Orzechowskiego, który na klubowej scenie zmagał się ze swymi studiami nad oberkiem. Był to jeden z tych występów, w trakcie którego jak na dłoni widać było zaangażowanie kreującego, poszukującego artysty, który nie zadowala się opracowanym modelem wykonania oraz balansuje na granicy własnego komfortu. I choć efekt tych poszukiwań nie zadowolił mnie w pełni, to oddać Orzechowskiemu trzeba, że nie boi się ryzykować. I wreszcie, aby nieco rozproszyć podniosłość tych rozważań, wskazałbym też koncert wokalisty Pata Thomasa i jego afrobeatowej grupy Kwashiba Area Band. Cóż to była za wspaniała, taneczna zabawa, pełna swobody i uśmiechu! Na tych trzech, jakże różnych, wieczorach zakończę mój komentarz co do Pardon, To Tu, choć można by pisać jeszcze długo – choćby o dwudniowych rezydencjach Zebulon Trio Petera Evansa, składu Ceramic Dog Marca Ribot czy zespołu Fire! Matsa Gustaffsona... Krótko mówiąc: działo się tam wiele i już wiemy, że w 2016 roku nie mniej dziać się będzie, a to wszystko w niezobowiązującej, demokratycznej atmosferze.

2. Jubileuszowa 10. edycja festiwalu Ad Libitum

Festiwale – to zagadnienie, które rozgrzewało w minionym roku niejedną rozmiłowaną w jazzie głowę. Działo się tak nie tylko ze względu na wysokiej jakości przeżycia muzyczne, ale i z uwagi na wątpliwości dotyczące słuszności takiego a nie innego obsadzenia dyrektorskich stanowisk, pożytkowania publicznych funduszy bądź tego, czy zaproszenie danego artysty na festiwal to jeszcze niewiele znacząca pomyłka, czy może już kolosalna kompromitacja. Takie głosy nie dochodziły do mnie w kontekście festiwalu Ad Libitum w Warszawie, który obchodził w minionym roku jubileusz 10-lecia istnienia. Trzydniowe wydarzenie zaoferowało to, czego poszukuje nie tylko miłośnik muzyki improwizowanej, ale świadomy odbiorca sztuki w ogóle: eksperyment, artystyczną odwagę i odrębny język twórców. Spośród koncertów, które wybrzmiały w Centrum Sztuki Współczesnej i Studiu im. Lutosławskiego, szczególne wrażenie zrobiły na mnie dwa występy: kwartetu Petera Brötzmanna oraz tria Alexandra von Schlippenbacha. Uosabiają oni to, co najbardziej cenię sobie u jazzowych artystów – niezależnie od panujących mód i konwencji, w sposób autentyczny i szczery wyrażają na scenie siebie, we własnym muzycznym stylu i w otwartości na idiom tych, z którymi scenę dzielą.

3. Vijay Iyer i Brad Mehldau na Warsaw Summer Jazz Days

O ubiegłorocznej edycji tego zasłużonego stołecznego festiwalu napisano niemało i w różnym tonie. Jednak na ton niepodważalnie przychylny zasługują zwłaszcza dwa koncerty zespołów prowadzonych przez wybitnych pianistów: Vijaya Iyera i Brada Mehldaua. Oba one spowite były – zasłużoną i naturalną – atmosferą muzycznego święta, realizowały przekonującą dramaturgię pisaną przez liderów i dowodziły fenomenalnej komunikacji wewnątrz ich working bandów. Zaś wypowiedziane na koniec koncertu przez Iyera słowa „keep listening” wciąż rezonują w mych uszach niczym sekretne memento, które przekazują sobie od pokoleń miłośnicy muzyki.

4. Warszawski cykl Światowa Scena Jazzarium

Nieco na uboczu względem choćby wymienionych wyżej wydarzeń realizowany był cykl Światowa Scena Jazzarium w warszawskim Studiu im. Lutosławskiego. Podobnie jak w przypadku programu Warsaw Summer Jazz Days, trudno dojrzeć w repertuarze cyklu klarowną myśl przyświecającą takiemu a nie innemu doborowi artystów. Można jednak Mariuszowi Adamiakowi wybaczyć zaproszenie choćby hiperpoprawnego Adama Bałdycha (który notabene zapomniał, iż występował w kwintecie, a nie tylko w duecie z Pawłem Tomaszewskim), gdy ma się świadomość, że dzięki niemu warszawska publiczność mogła słuchać autorskich projektów Sylvie Courvoisier, Myry Melford czy Irka Wojtczaka.

5. Płyty duetów

W podsumowaniach roku 2014. przewijało się wiele płyt solowych: Piotra Orzechowskiego, Pawła Szamburskiego, Ksawerego Wójcińskiego, Sebastiana Zawadzkiego czy Huberta Zemlera. W minionym roku zaś na uwagę wydaje mi się zasługiwać fakt, iż wydanych zostało co najmniej kilka bardzo interesujących płyt składów dwuosobowych. Pośród nich z całą pewnością należy wymienić takie albumy, jak: „Night Talks” Wójcińskiego i Wojciecha Jachny, „Myriad Duo” Rafała Mazura i Dominika Strycharskiego oraz „Chapters” Bartłomieja Olesia i Tomasza Dąbrowskiego. Te intymne dialogi muzyków oferują bliskie spotkanie z ich pogłębionymi, osobistymi myślami, które nieraz giną podczas gry w większych składach. Ponadto są one wzniecane przez partnerstwo, co pozwala być może zaprezentować więcej aniżeli w wypadku gry solo.

6. „Bukoliki” itd., czyli ciąg dalszy folkowego wzmożenia

Obserwujemy również nieustające zainteresowanie polskich improwizatorów rodzimym folklorem. W roku poprzednim światło dzienne ujrzały między innymi inspirowane ludowością albumy Orzechowskiego, Wojtczaka i Grażyny Auguścik, w 2015. zaś wydane zostały „Bukoliki” kwartetu High Definition – to prawdopodobnie najlepsza polska płyta jazzowa roku – czy „Czôczkò” składu Core 6 dowodzonego przez Dominika Strycharskiego. Nie będąc muzycznym etnografem trudno o rzetelne zbadanie, ile w ich propozycjach materiału źródłowego, fantazji na jego temat oraz sztuki z nim niezwiązanej. Nietrudno jednak docenić te starania i cieszyć się nimi tak, jak pozostałymi bardzo dobrymi, nowymi wydawnictwami. Jednak w przypadku tych nawiązujących do folku radość słuchacza płynie jeszcze stąd, że stanowią one element badania polskich i związanych z Polską tradycji oraz stanowią przykłady na to, jak można dziś z nimi kreatywnie dialogować.

7. Debiuty

W nie również obrodziło w minionym roku. Które warto wymienić w pierwszej kolejności? Moje wybory to albumy „Świeżość” kwartetu PeGaPoFo i „Gravity” Quantum Trio. Pierwszy – pełen młodzieńczej dzikości i temperamentu. Drugi - refleksyjny i wykwintny. Oba osadzone w jazzowym idiomie, świetnie brzmiące i budzące oczekiwanie na kolejne owoce pracy muzyków.

8. Narodziny warszawskiego klubu 12on14

W maju 2015 roku na warszawskim Starym Mieście rozpoczął działalność nowy jazzowy klub – początkowo funkcjonujący pod szyldem 12/14, obecnie 12on14. To miejsce, w którym kilka razy w tygodniu można posłuchać przede wszystkim jazzu dalekiego od eksperymentów, ale przecież nie tylko awangardą wrażliwy fan improwizacji żyje! Tam doświadczyłem w minionym roku iście niezapomnianych muzycznych spotkań – m.in. z triem Macieja Kocińskiego, grupą PeGaPoFo czy kwartetem Entrails United. Klub ten, którego obecne ograniczone warunki lokalowe przyczyniają się do niepotrzebnej ekskluzywności odbywających się tam koncertów, ma wkrótce zmienić siedzibę. Właściciele mówią o sali na kilkaset osób w rewirach miasta, gdzie jego nocne życie płynie spontanicznie, a nie zamiera o godzinie 22 – jak ma to miejsce na stołecznej Starówce. Daje to nadzieję na stricte jazzowy klub z prawdziwego zdarzenia, którego od kilku lat w Warszawie brakuje.

9. Koncert Jakoba Bro w Kielcach

Nie chcąc skupiać się wyłącznie na wydarzeniach i miejscach związanych ze stolicą naszego kraju, kieruję swe myśli ku innym ośrodkom, gdzie było mi dane w 2015. słuchać jazzu. I koncert, który wywarł na mnie być może największe wrażenie w ubiegłym roku, to występ na kieleckim festiwalu Memorial to Miles tria Jakoba Bro w składzie z Thomasem Morganem na kontrabasie i Joeyem Baronem na perkusji. Artyści prezentowali materiał z albumu „Gefion” – na krążku prezentuje się on nieźle, ale daleko mu do siły oddziaływania jego koncertowego ujęcia. W płynnej, powoli meandrującej, dyskretnie ewoluującej muzyce Bro na pozór nie dzieje się wiele, ale pod jej oszczędną formą kryją się niezliczone emocje. Przeszywający minimalizm, znaczenie najdrobniejszych szmerów, tonów i ech oraz frapujące narracje utworów – to zapamiętam z tego bez mała cudownego koncertu.

10. Otwarcie Narodowego Forum Muzyki oraz klubu Vertigo we Wrocławiu

I na koniec, ponownie w ramach zwrócenia uwagi na doniosłe fakty z nie tylko warszawskiego życia muzycznego, warto wspomnieć o powstaniu we Wrocławiu dwóch różnych, ale znaczących w swych kategoriach, miejsc, gdzie jazz na najwyższym poziomie wybrzmiewa. Mam na myśli Narodowe Forum Muzyki oraz klub Vertigo. NFM to spektakularny kompleks sal koncertowych, goszczący zarówno orkiestry symfoniczne, jak i kameralne improwizujące składy. Vertigo zaś to kolejne na mapie Polski miejsce, gdzie jazzu posłuchać można niemal codziennie.

*

Tak wygląda moje subiektywne podsumowanie roku 2015 w muzyce improwizowanej w Polsce. Nie szczędził on wspaniałych przeżyć, ale 2016. zapowiada się wcale nie mniej ciekawie. Do zobaczenia na koncertach!