Bielska Jesień Jazzowa 2014: Mark Turner - cztery równa się trzy, albo jak trąbka zmienia się w fortepian

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe (slider)
Armen Chrobak (tekst)

Mark Turner, można powiedzieć to już stały bywalec Jazzowej Jesieni. Gościliśmy go w Bielsku-Białej od 2012 r. W tym roku miał zagrać w towarzystwie Marcusa Gilmore’a na perkusji, Joe Martina na kontrabasie i Avishai’a Cohena na trąbce.

Turner, saksofonista o skrystalizowanym, konsekwentnym stylu, grający chłodny, precyzyjnie kalkulowany jazz, z wyraźnymi inspiracjami twórczością Johna Coltrane’a. Przybliżając sylwetkę perkusisty warto wspomnieć, że chodzi o tego samego Marcusa Gilmore’a, którego magazyn Down Beat przed dwoma laty określił mianem najlepszej wschodzącej gwiazdy perkusji; dla wówczas 24- latka był to ogromny powód do zasłużonej dumy. Tytuł zresztą nie dziwi – mając za dziadka legendarnego perkusistę Roya Haynes’a można było oczekiwać pewnej kontynuacji zamiłowań. Kolejny członek zespołu, Joe Martin, należy do najbardziej poszukiwanych basistów wśród muzyków nowojorskiej sceny jazzowej. Lista artystów, którym towarzyszył zdaje się nie mieć końca. Avishai Cohen (ten od trąbki, nie kontrabasu), nowojorski muzyk izraelskiego pochodzenia, zdobywca trzeciego miejsca w konkursie Theloniousa Monka w 1997 r. Nielicznym, obserwującym próbę zespołu, udało się zobaczyć i usłyszeć grupę w komplecie. Publiczność stanęła przed smutnym faktem, że występ odbędzie się bez trębacza, który tuż po próbie, z powodów rodzinnych musiał pilnie polecieć do Tel Avivu. Nieoficjalnie można było usłyszeć, że początkowo zastąpić miał go dyrektor artystyczny festiwalu  Tomasz Stańko. Finalnie na scenę wtoczono fortepian i zapowiedziano, że zostanie użyty. Tajemnicą pozostawało, kto zajmie jego miejsce.

Rozpoczął się występ, a z nim na scenie pojawiły się obrazy wielkiego miasta nocą, ulic zmoczonych deszczem, odbijających się w mokrej jezdni świateł samochodów, szum, pośpiech i samotność. Zespół, nawet osłabiony brakiem Cohena, dawał sobie dobrze radę. Kompozycje prezentowane przez Turnera, Martina i Gilmore’a były dobrze zbudowane, dynamiczne, przestrzenne. Joe Martin, ze swym pooranym „bliznami” kontrabasem przykuwał uwagę publiczności, gdy przypadała mu do odegrania partia solowa. Miękkie, niskie i głębokie brzmienie instrumentu poprzedziło hałaśliwe, energetyczne solo perkusji Gilmore’a. W trzecim utworze na scenę wkroczył Kubańczyk, David Virelles (znany już bielskiej publiczności młody pianista, którego mogliśmy oglądać w ubiegłym roku wraz z wyjątkowym Romanem Diazem i kapitalnym Andrew Cyrille).

Trzeba powiedzieć wprost, że zadanie jakiego Virelles się podjął było ogromnych wyzwaniem; pianista nie miał najmniejszych szans na przygotowanie się do „roli”, jaka mu przypadła, w miejsce nieobecnego trębacza. Virelles całkiem dobrze odnajdywał się w partiach improwizowanych. Tam, gdzie musiał przestrzegać zapisu nutowego dawało się usłyszeć, że brak mu wielu godzin prób i wyczucia stylu gry pozostałych członków zespołu. Pianista wspomagał zespół Turnera przez dwa utwory. Później grupa musiała poradzić sobie sama. I poradziła! Występ w niespodziewanie okrojonym składzie nie był może wybitny, ale artyści nie mieli powodów do wstydu.

Trzeba również powiedzieć, że przygotowany na wieczór repertuar nie przynosił odkryć, było to eksploatowanie wypracowanego od lat, charakterystycznego stylu Turnera, który jednych zachwyca innych nuży. Wykonanie „na żywo” z pewnością dodało utworom ekspresji i sprawiło, że skuteczniej oddziaływały one na wrażliwość słuchaczy. Mnie jednak do końca występ tej formacji nie zachwycił.