Avishai Cohen i Cassandra Wilson wielki finał XX edycji Warsaw Summer Jazz Days

Autor: 
Maciej Karłowski

Ostatni dzień festiwalowych emocji, należał do artystów, którzy od lat wiadomo wzbudzają w sercach fanów ogromne emocje. Avishai Cohen i Cassandra Wilson. Jeszcze kilka lat temu nikt zapewne by nie byłby skłonny pomyśleć, że obydwoje tych twórców będzie można będzie objąć wspólnym mianownikiem wokalistów. Oczywiście, rzecz to bez dwóch zdań jasna, że ta wspólna miara to tylko dziennikarska mała prowokacja, bo przecież Cohen, przede wszystkim to wirtuoz kontrabasu, który poprzez śpiew będący ważnym, ale jednak uzupełnieniem twórczej aktywności spełnia swoje ukryte od dawna muzyczne pragnienia, Cassandra natomiast to wielka jazzowa diva i chyba bezsprzecznie jedna z najbardziej oryginalnych śpiewaczek nowoczesnego jazzu, której dane było zmienić oblicze damskiej jazzowej wokalistyki.

Jakkolwiek by nie było, jako pierwszy w środowy wieczór pojawił się na scenie Sali Kongresowej PKiN Avishai Cohen – muzyk, którego ta sala gościła już nie pierwszy raz. Zapewne niektórzy pamiętają czasy kiedy grał tutaj jeszcze jako członek słynnego Origin Trio Chicka Corei. Dzisiaj jednak przyjechał jako lider własnego zespołu, co więcej zespołu mającego własną, od lat wierną i oddaną publiczność. Zresztą jak miałby jej nie mieć? W muzyce Cohena, w jego kontrabasowej wirtuozerii, która jakoś nigdy nie staje się celem samym w sobie, w jego bezpretensjonalnym śpiewie, w żadnym wypadku nie mającym aspiracji do bycia wokalną ekwilibrystyka jest rodzaj autentyczności, która musi zjednywać przyjaciół.  Nie jest też ważne tak naprawdę czy w repertuarze Cohena są jego własne kompozycje czy przearanżowane stare pieśni żydowskie albo sefardyjskie.

Środowy koncert Cohena wypełniły w znakomitej większości kompozycje składające się na jego najnowszy album „Seven Seas” oraz kilka tematów znanych z sensacyjnej wcześniejszej płyty „Aurora”. Mieliśmy wiec zatem okazję zażyć muzyki, której źródeł należałoby szukać w bardzo szeroko pojętej muzyce orientalnej, muzyki bardzo nieortodoksyjnej, rozpiętej pomiędzy Hiszpanią, a Bliskim Wschodem oraz Izraelem z wieloma przystankami pomiędzy. Ten rodzaj muzycznych zamiłowań nie przeszkodził mu jednak by w pierwszym tego wieczora bisie sięgnąć po piękną, argentyńską piosenkę „Alfonsina y el Mar” albo w bisie drugim i ostatnim po utwór o rodowodzie karaibskiej salsy naznaczonej piętnem Eddiego Palmieriego. 

Wszystkie te inspiracje razem wzięte Cohen przepisuje na czysto filtrując je poprzez własne muzyczne wyobrażenia. Stąd też zapewne mamy tę niezwykłą rytmiczną złożoność jego muzyki, bardzo oryginalne i chwytliwe tematy oraz porywające aranżacje. Rzecz jasna nie wszystkim musi to przypadać do gustu, ale sądzę, że blisko prawdy będę jeśli napiszę, że muzyce Cohena i jej brawurowemu wykonaniu, za które zresztą w Warszawie odpowiedzialni byli niemal w równej mierze także dwaj pozostali muzycy tria: pianista Omri Mor i perkusista Amir Bresler, zwyczajnie można zaufać. Publiczność jak widać było zaufała, a nawet więcej, nagrodziła ją długotrwałą „standing ovation”.

A potem już była Cassandra Wilson i tu już będzie krótko. Nie dlatego, że z Cassnadrą było coś nie tak albo, że jej koncert był w jakimś stopniu zawodem. Prawdę powiedziawszy jej występy prawie nigdy zawodem nie bywają, choć oczywiście, pewnie jak każdemu i jej przytrafiały się występy słabsze. Ja takich nie miałem okazji doświadczać.  Będzie więc krótko ponieważ opisywanie scenicznych dokonań śpiewaczki, mającej tak bogatą historię wizyt w Polsce byłoby zwyczajnym „biciem piany” i srogim nadużywaniem czytelniczej cierpliwości.

Cassandra już dawno funkcjonuje na takim poziomie, na którym wszystko jest najwyższej próby, a swoboda wykonawcza na stałe wpisuje się w scenariusz koncertu nie nosząc śladów reżyserii. Co tu gadać, ona śpiewa czarownie, a zespół olśniewa. Szczególnie takie jego składowe jak gitarzysta Marvin Sewell, perkusista Herlin Riley, kontrabasista Reginald Veal czy w końcu  grający na harmonijce ustnej niezrównany Gregoire Marrett. Zresztą istnieje spore prawdopodobieństwo, że z tym teamem za plecami nawet Stachurski  mógłby okazać się muzykalny.

Ale Cassandrze taki band wcale nie służy do wyeksponowania potocznie rozumianej  muzykalności. To raczej wehikuł, dzięki któremu swoim ciemnym matowym głosem może w niegraniczony niemal sposób zakrzywiać muzyczną rzeczywistość przenosząc słuchaczy w magiczne sobie tylko znane miejsca.