Bielska Jesień Jazzowa 2014: Finał małej, średniej i wielkiej orkiestry

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Armen Chrobak

Po znakomitych występach poprzednich dni Jazzowej Jesieni, w sobotni wieczór, gdy apetyty publiczności były już rozbudzone, przyszło nam zakosztować wpierw smaków minimalistycznej „kuchni” muzycznej, które okazały się zaskakująco bogate i urozmaicone. Na scenie pojawił się arcyciekawy, niezwykły duet złożony z dwóch młodych włoskich muzyków: Giovanniego Guidi, pianisty, któremu naturalna ekspresja nie pozwalała spokojnie usiedzieć na ławie za instrumentem oraz Gianluki Petrellego, eksperymentatora, porywającego swą pasją i umiejętnościami narracyjnymi puzonisty. Kogo zabrakło? Basisty? Perkusisty? Nikogo, bo przecież dwóch to komplet! Takich dwóch, by pozostać precyzyjnym. Wigor i pasja, brak pokory i chęci przestrzegania granic, konwencji, otwartość na nowe formy wyrazu, nie z potrzeby szokowania, ale odnalezienia nowych brzmień, dźwięków, harmonii. Wszystko to jest immanentną pochodną wieku.

Wiek tłumaczył zapał i determinację, całkowicie zaś zadziwiał w zestawieniu z dojrzałością artystyczną. Muzycy nie nudzili się na scenie i nie pozwalali publiczności nawet przez moment doświadczyć znużenia.

Występ obfitował w zmiany tempa, był niemal nabrzmiały od dźwięków, niecodziennych form ich artykulacji, modulowania, a nawet od ich braku (gdy przez Petrella dął bezdźwięcznie w puzon, dodając dramaturgii partiom fortepianu). Guidi, gdy kompozycje wymagały agresywności, drapieżności, bezkompromisowości, uderzał całymi dłońmi w klawiaturę fortepianu, zaskakująco precyzyjnie kontrolując melodykę tych „akordów”.

Teatralne, dramatyczne, bogate narracyjnie utwory wciągnęły publiczność zmieniając koncert w spektakl dwóch aktorów, którzy nie oszczędzali się ani odrobinę, wkładając w wykonanie utworów całą siłę i pot. Urozmaicony spokojnymi, subtelnymi kompozycjami występ tego totalnego duetu był niczym zastrzyk adrenaliny pobudzający serce do wznowienia pracy. Było to Hitchcockowskie trzęsienie ziemi. Po nim napięcie miało wzrosnąć. To oznaczało ucztę muzyczną bez żadnych ograniczeń, z kompletem smaków, feerią barw, przynoszącą rozkosz doznań artystycznych.

Występ rozpoczął się mknącymi z zawrotną prędkością frazami, bez nawet chwilowej utraty panowania nad kierunkiem podróży. Ledwie wybrzmiał pierwszy utwór, a już z tym samym wigorem i pasją podążył drugi. Do zagrania tych kompozycji potrzeba było nie jednego, nie dwóch, ale pięciu mistrzów. Taka też była liczebność grupy, na czele której stali najlepsi z najlepszych: najlepszy saksofonista tenorowy (w opinii magazynu Down Beat) – Joe Lovano i drugi najlepszy trębacz świata – Dave DouglasTowarzystwo dla sekcji dętej stanowiła perkusja niesamowitego, kipiącego radosną energią Joey Barona, absolutnie fenomenalny kontrabas prześlicznej Lindy May Han Oh i skuteczny, nieomylny fortepian Lawrence’a Fields’a.

Sound Prints (jak nazwany został kwintet Lovano i Douglasa) – odbitki dźwiękowe. Zasilone energią atomową. Taka dawka dźwięków, gdzie każdy z instrumentów tryskał nutami i harmoniami jak gejzer, jak źródło płynnej lawy, nie dającej się powstrzymać niczemu co stanęło na jej drodze, sprawiała, że publiczność Jazzowej Jesieni oszalała z zachwytu. Grupa powstała jako owoc inspiracji twórczością Wayne’a Shortera, który napisał zresztą dla Lovano i Douglasa kilka utworów. Sobotniego wieczoru mieliśmy okazję usłyszeć dwa z nich: Destination Unknown i Sail Beyond the Sunset. Bogactwo dźwięków, nieoczywiste akordy, dwugłos tworzony przez saksofon i trąbkę, a w tle konsekwentna gra perkusji, która skrupulatnie wyznacza rytm, niczym granice korytarza, jakim poruszać się ma główna oś kompozycji.

Fenomenalne sola kontrabasu Oh, która zagrała jak nikt jeszcze podczas trwania całego festiwalu, która potrafiła wydobyć zaskakujące dźwięki z instrumentu i połączyć je w kompletną całość, ekspresyjne, kipiące energią, albo wysublimowane, dyskretne partie perkusji Barona, który z wyczuciem doprawiał kompozycje kwintetu, pewne, trafne, mięsiste akordy fortepianu Fieldsa bezbłędnie dopełniały grę obu liderów zespołu.

W utworach Sound Prints nie brakowało niczego. Nie były one niczym liczba π, dla której wartości wciąż poszukuje się coraz dokładniejszych przybliżeń. To była liczba definitywna, definitywny absolut, dzieło skończone, a przy tym, co zakrawało na paradoks – zbudowane wyłącznie na intuicji i improwizacji. Nic dziwnego, że publiczność nie pozwoliła odejść artystom ze sceny zbyt szybko. 

Definitywne zamknięcie programu festiwalu, w zimną, pochmurną i deszczową niedzielę miał stanowić występ holenderskiego Dutch Swing College Band, który miał zaprezentować repertuar utrzymany w klimacie tradycyjnego jazzu. Czy organizatorzy Jazzowej Jesieni czytali zapowiedzi synoptyków, czy kierowali się intuicją, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że lepszego, bardziej radosnego, bezpretensjonalnego repertuaru niż zaprezentowany przez DSCB trudno byłoby sobie wymarzyć.

Jeśli Holandia to kraj „depresji”, to muzyka jaką przywiozło do Polski tych siedmiu obdarzonych wspaniałym muzycznym talentem i przezabawnym poczuciem humoru Holendrów zawierała taką dawkę optymizmu i radości, że przez kilkadziesiąt minut całkowicie zapomnieliśmy o przykrej, listopadowej aurze za murami Centrum Kultury. Wigor, wprawa we władaniu instrumentami, piękne, czyste głosy, których panowie nie wahali się używać, eleganckie, klasyczne stroje i równie klasyczny, niewrażliwy na przemijające mody i trendy repertuar. Czego chcieć więcej. W występie Dutch Swing College Band, istniejącego nieprzerwanie od 1945 roku, nikt nie szukał eksperymentów, poszukiwań nowych muzycznych lądów. Publiczność przyszła się pobawić, dać rozkołysać bezbłędnie zagranemu swingowi, nowoorleańskiemu beztroskiemu brzmieniu. Panowie z DSCB wiedzieli o tym i wiedzieli co robią. A przy tym świetnie sami się bawili, co znakomicie oddziaływało na obie strony zabawy.

Należy wspomnieć o absolutnie wyjątkowym solo na perkusji, które trwało prawie 10 minut, a tempo uderzeń pałeczek mogłoby zadziwić niejednego perkusistę hałaśliwych zespołów rockowych. Należy to zrobić dlatego, że publiczność słuchała go z rozdziawionymi ustami, wpatrując się ze zdumieniem w tnące powietrze z zawrotną prędkością dłonie perkusisty, którego wiek upoważniał do posiadania całkiem niemałych wnuków. Oglądając tę część występu przez chwilę zacząłem się niepokoić o perkusistę, będąc pewnym, że przez uderzające z obłąkaną prędkością pałeczki przepływa prąd o wysokim napięciu. Jedynie uśmiech i wyraz całkowitego odprężenia na twarzy muzyka uspokoił moje obawy.

Aplauz, okrzyki zadowolenia dobiegające spod sceny w niczym nie były słabsze niż podczas wcześniejszych koncertów festiwalu. Festiwalu, który udał się w tym roku znakomicie.