Art of Improvisation Festival - William Parker Quartet - muzyka jak rzeka!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Sobota 23 czerwca, Centrum kultury Agora we Wrocławiu. Dzień gwiazd festiwalu Art of Improvisation. Najpierw słynne w kręgach muzyki free improvised trio Les Diaboliques (relacja z ich występu już wkrótce) potem w wielkim finale William Parker kontrabas, Rob Brown – saksofon altowy, Lewis Barnes - trąbka i Hamid Drake – perkusja, słowem  doskonale znany kwartet działający od dawna, który jednak wcale nie nagrał zbyt wielu płyt, ale którego pojawienie się na scenach nie tylko w Polsce jest dla miłośników odważniejszego „czarnego” grania przyjmowane jako nie lada wydarzenie. Dlatego też pewnie na widowni zasiedli słuchacze nie tylko Wrocławia, ale także z innych miast Polski.

I nie ma się co temu dziwić. Wyśmienita sekcja rytmiczna: William Parker - nie tyle basista, co raczej instytucja albo może lepiej - ikona amerykańskiej sceny free jazzowej. Postać, która wzięła udział w tak wielu ważnych wydarzeniach jazzowej sceny Nowego Jorku, że gdyby próbować je zliczyć, to by pewnie miejsca zabrakło. Nie inaczej jest z Hamidem Drakiem, będącym w rankingu perkusyjnych znakomitości na samym szczycie, ale któremu udało się nie zostać zwyczajnym sidemanem, drummerem do wynajęcia, ale ważnym głosem w świecie jazzowej perkusji. W rolach frontmanów równie poważni, choć nie tak legendarni instrumentaliści jak wspomniana dwójka. Poza tym, obszerne kompozycje wypełnione soczystymi improwizacjami, długo i wyczerpująco opowiadane, przypominające trochę tę muzykę, która powstawała w latach 60. i 70, z wyrazistą melodyką, odwagą improwizatorską, ale nie w estetce całkowicie wyzwolonego free.

Czego chcieć więcej? Każda fraza mieni się barwami nasyconymi i jaskrawymi. Puls, wszechogarniający rytm, niemal roztańczony groove niosący słuchacza w takie rejony, gdzie jest mu dobrze i gdzie panuje taka pierwotna równowaga, a muzyka jest raczej integralną częścią codziennego doświadczenia niż sztuką, którą można co najwyżej z dystansu podziwiać.  Nie potrzeba jej rozumieć, żeby się w niej rozsmakować. Nie ma ona także aspiracji do bycia największym na świecie osiągnięciem jazzu, ale za to jest jak nie do końca ujarzmiona rzeka, wartka, orzeźwiająca i wieczna.

W taki sposób od dawna odczuwam muzykę William Parker Quartet, ilekroć sięgam po album „O’Neal’s Porch” czy „Sound Unity”. Będąc szczerym, takiej właśnie ekspresji spodziewałem się po wrocławskim występie zespołu. I to jest coś bardzo krzepiącego dostać czasem dokładnie to, czego się chciało, dokładnie w takiej formie, jaką sobie człowiek wyobrażał i jakiej oczekiwał, tyle że na żywo!

Takie koncerty pozwalają zachować wiarę, że są jeszcze zespoły złożone z utytułowanych muzyków, które działają nie po, to by zagrać kolejnego „joba”, zgarnąć kolejne honorarium, ale po to, żeby grać razem - bez fajerwerków, świateł, kamer - muzykę, która swój rozmach i powab zawdzięcza wspólnocie odczuć i wielkiej pasji tworzenia muzycznego tu i teraz.