To był rok.... według Kajetana Prochyry

Autor: 
Kajetan Prochyra
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Tak więc zaczynamy podsumowania 2014 roku. Jaki był, co się zdarzyło, co dobrego i fascynującego, a co wprawiającego z wielkie rozdrażnienie. Każdy ma w tej materii własne spostrzeżenia i własny ogląd sytuacji. Ale chyba nie zawadzi poczytać w zwartej formule któekiego artykułu poczytać co w tej sprawie mają do napisania ściśle związani z Jazzarium dziennikarze. Oto więc rozpoczynamy serię. Pierwszy zabierze głos Kajetan Prochyra.

Lubię myśleć o jazzie jako o muzyce wspólnoty. A może lubię wspólnotę, dlatego lubię jazz. Łasząc się do tego amerykańskiego snu pt. „jazz community”. W skrytości chełpię się czasem, że, choć przecież tylko stukam w klawiaturę, jestem tego community, tej rodziny, częścią. Lubię też na koniec roku siadać przy płytowym, wigilijnym stole i patrzeć jak się w tym roku zmieniliśmy - kto ile urósł, kto z kim się pobrał, komu przyszły na świat nowe muzyczne cudowne-dzieci. 

 

Soliści wyszli z szafy

To był dla tej wspólnoty dziwny rok - rok solistów, osobowości, które zeszły z wydeptanej, koncertowej ścieżki, by wsłuchać się w siebie. Tak właśnie powstały najciekawsze, moim zdaniem, albumy Pawła Szamburskiego, Huberta Zemlera, Ksawerego Wójcińskiego, Kuby Płużka i Piotra Orzechowskiego. 

Co więcej, każda z tych płyt to muzyka na serio. Bez puszczania oka do czy tym bardziej pierdzenia pachą. Prawdziwy coming out.

 

Scena niezespolona

Tylko co z tą wspólnotą - w szafie pełnej solistów? Wydawało się przecież od lat, że jazz jest muzyką zespołową - wielkich kwartetów, kwintetów, orkiestr… Tymczasem na polskiej scenie AD 2014 zespołów mamy jak na lekarstwo. Swą aktywność Hera i Levity. Na krótkiej trasie koncertowej zabłysnął kwartet Piotra Damasiewicza („Mnemotaksja”). Jeszcze mniej osób mogło posłuchać na żywo znakomitego tria Pole - grupy, której moim zdaniem należy się tytuł debiutantów roku. Stałością składu i wysokiego poziomu artystycznego szczycić może się Maciej Obara International Quintet. Po powrocie Piotra Orzechowskiego do pracy wraca High Definition i…

Tak naprawdę jeden zespół pokazał w tym roku, że można w dzisiejszych czasach tworzyć zespół jazzowy jak się patrzy. Wystarczyło im 6 tygodni by do swojej najnowszej płyty - „Spark of life” - przekonać 7,3 tysięce fanów. Choć na te 6 tygodni pracowali ładne 20 lat - Michał Miśkiewicz, Sławek Kurkiewicz i Marcin Wasilewski objechali z koncertami całą Polskę, spory kawałek Europy - dotarli nawet do Buenos Aires. 

 

Może więc zespół nie jest dziś w jazzie podstawową komórką społeczną? Jednak ciągle kuszą te holistyczne wizję, w których siła takiego zbiorowego organizmu przewyższa sumę jego pojedynczych składników. Było tak na najbardziej porywającym koncercie, jakiego miałem przyjemność w tym roku doświadczyć, gdy w Studio im. Witolda Lutosławskiego na finał 9. edycji Festiwalu Ad Libitum zagrała festiwalowa orkiestra, złożona z największych gwiazd naszej improwizowanej sceny, pod batutą, a raczej pod akuszerską opieką Agustiego Fernandeza. 

 

Festynwalę

No właśnie - festiwale. Przy każdej okazji gdy mowa o jazzie w Polsce szczycimy się liczbą festiwali. Jeszcze niedawno była ich ponad 100tka. Przytłaczająca większość finansowana jest z pieniędzy publicznych - ministerialnych lub miejskich. No i fajnie - chciałoby się powiedzieć - bo taki dotowane festiwale mógłby przejąć rolę klubów jako miejsc spotkań i rodzenia się nowych muzycznych pomysłów I niektóre festiwale owszem - taką misję realizują. Do tworzenia nowych projektów specjalnych zapraszają artystów festiwale duże, jak wrocławski Jazztopad, jak i mniejsze jak Nowa Muzyka Żydowska, czy wspomniane Ad Libitum. Większość jednak realizuje misję rodem z lat 90tych - „po raz pierwszy w Polsce…”. Problem w tym, że przez ostatnie 20 lat chyba wszyscy znani i lubiani zdążyli już nad Wisłą zagrać. Dla utrwalenia, w duchu inżyniera Mamonia: niech zagrają ponownie. I tak gros festiwali jazzowych to w rzeczywistości festyny, w których udział biorą ci sami  artyści, a właściwie te same nazwiska - bo właśnie nazwiska mają przyciągnąć publiczność. Tylko czy rzeczywiście takie przedsięwzięcia zasługują na dodatkowe pieniądze podatników?

 

Honorowi goście

No ale przy świątecznym stole o pieniądzach lepiej nie rozmawiać. Warto jednak docenić tych, którzy przy jazzowej wigilii zasiądą na honorowym miejscu. U szczytu - Włodek Pawlik i jego złoty Gramofon - pierwsze Grammy w historii polskiego jazzu. Vis’a’vis usadzić można by rodzinę Lado ABC - która w tym roku świętowała swe cynowe gody - 10 rocznicę zawiązania. 

Bardzo to cieszy, gdy wytrwałość popłaca - i cieszyć powinno całą jazzową rodzinę, lecz na codzienność jej szczególnie nie wpływa.

 

Codzienność

O muzycznej codzienności decyduje dziś - z lekko tylko przesadzam - Daniel Radtke, twórca i dyrygent Pardon, To Tu - jednego z bardzo nielicznych prawdziwych klubów muzycznych w Polsce. Występ w Pardonie to nobilitacja dla tych, którzy są na początku swej drogi, a dla tych którzy zasiądą na widowni - gwarancja najwyższej muzycznej jakości - na światowym poziomie. 

Muzyczną codzienność odmienić chcą także twórcy wydawnictwa For Tune - Witold Zieńczuk, Jarosław Polit i Ryszard Wojciul. I choć nie można jeszcze powiedzieć by pojawienie się For Tune odmieniło polską muzyczną scenę, z pewności dzięki ich pracy nagrania młodych polskich improwizatorów stały się bardziej dostępne. 

Po co to wszystko?

Gdy już się wszyscy spotkamy przy tym muzycznym, wigilijnym stole, pośpiewamy kolędy i rozdamy prezenty: dla jednego płyta roku, dla drugiego debiut, dla trzeciego czekolada… Przyjdzie może, na odchodnym, refleksja: po co to wszystko? Bo pięknie gram? Bo piękne piszę kompozycje? Bo skończyłem szkołę muzyczną? Bo to fajnie brzmi? Wiele powstaje muzyki z takich właśnie pobudek. Brakuje mi tej, która powstała, bo inaczej się nie dało, bo musiałem Ci, drogi Słuchaczu, to powiedzieć, wykrzyczeć! Bo chcę zmienić świat, choćby na godzinę. Takiej muzyki droga jazzowa rodzino życzę Wam na ten nowy rok!