Artur Majewski w Pardon, To Tu: Nonszalancka lekkość próbowania

Autor: 
Beata Wach
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Najgorętsza scena muzyczna czyli Pardon, To Tu nie spoczęła na laurach po koncertach wywołujących skrajne emocje z gigantem muzyki awangardowej Peterem Brötzmannem‎. Dopiero co ulegliśmy tam urokowi bałkańskich melodii w wykonaniu australijsko-amerykańskiego duetu Ryan Francesconi & Mirabai Peart, by w miniony wtorek dostać po uszach chropowatymi dźwiękami trąbki Artura Majewskiego współtwórcy Mikrokolektywu, duetu doskonale znanego z eksperymentalnego jazzu i improv, odnoszącego sukcesy daleko wykraczające poza granice Polski. Tym razem Artur Majewski wystąpił solo.

Będzie krótko i chyba nie miło, od razu z góry uprzedzam. Spodziewałam się po Arturze Majewskim prawdziwej muzycznej uczty. Muzyk, który podejmuje decyzję o solowym koncercie dojrzewa do tego latami. Musi się czuć silny i pewny tego, co robi, ale nade wszystko musi mieć coś do opowiedzenia z czym chce się z nami podzielić. Oczywiście pomijam tu całą rzeszę śmiałków, którzy są dopiero na początku swojej drogi, a już się im wydaje, że posiedli wszystkie umiejętności i poznali arkana muzyki wszelakiej. Ale Artur Majewski w żadnym wypadku do nich nie należy. I wszystko wskazywało, że muzyk jest gotowy na podjęcie solowego wyzwania, bo i umiejętności wysokiego lotu, wrażliwość ogromna i nie raz nam już pokazał, że głowa jego pełna nie miraży, ale pełnokrwistych muzycznych zdarzeń, układających się w poruszające historie.

A co w zamian otrzymaliśmy na wtorkowym koncercie? Jakiś zlepek niepowiązanych ze sobą partii wygranych na trąbkach wspomaganych dźwiękami wygenerowanym przez Majewskiego na elektronicznym sprzęcie. Były na tyle niespójne, że publiczność ni cholery nie mogła się zorientować czy to koniec utworu czy może tylko przerwa na pomanipulowanie muzyka przy elektronicznych gałkach. Długo więc pozostawała oziębła. W zasadzie dopiero pod koniec słuchającym udało się „załapać” ideę koncertu, a raczej dramatyczny jej brak. Bo też, w moim poczuciu, nie był to koncert, a jedynie próba, wprawki i ćwiczenia. I naprawdę, publiczność była miłosierna i niezwykle wyrozumiała, że wywołała Majewskiego do bisu. Spokojnie mogłaby się na niego wypiąć i opuścić salę w absolutnej ciszy i, co najsmutniejsze, byłoby to uzasadnione.

No przykrość wielka! I nie pisze tego, aby komuś dopiec czy też „przywalić”, gdyby  przypadkiem w czyjeś głowie taka myśl się urodziła, ale ku zastanowieniu. Piszę to z pełną świadomością i odpowiedzialnością i z troski to jedynie wynika. Muzycy miejcie szacunek dla publiczności, miejcie szacunek dla siebie. Traktujcie siebie i nas poważnie. Bez taryfy ulgowej. Mam nadzieję, że letni deszcz, który spadł po koncercie zmył na dobre nie tylko kurz rozgrzanego miasta, ale i uwierające dojmujące poczucie zlekceważenia.