Brötzmann / Noble / Adasiewicz w Pardon, To Tu

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
fot. Dawid Laskowski

Z racji dłuższej nieobecności w Warszawie ominęły mnie wcześniejsze koncerty niemieckiego tytana saksofonu w klubie przy Placu Grzybowskim. Podejrzewam jednak, że nawet ci, którzy słyszeli Brötzmanna w duecie ze Stevem Noble mogli być tego wieczoru lekko zaskoczeni. Instrumentalista, przy nazwisku którego tak chętnie stawiamy przymiotniki w stopniu najwyższym oraz wojenne metafory, pokazał tej nocy także swoje melodyjne, bardziej introspektywne oblicze. Nie tylko wówczas, gdy sięgał po klarnet. Owszem, klubem od czasu do czasu wstrząsały imponujące ściany dźwięku, ale nie brakowało też zaskakującego liryzmu.

A przecież miał Niemiec kompanów, z którymi mógłby wypowiedzieć prawdziwą wojnę. Steve Noble trzymał rytm w ryzach. Wyprostowany, jakby zdystansowany do swojej w tym dziele obeności, budował zwartą, dynamiczną, ale dość surową strukturę. Gdy uderzał stopą, jego instrument przypominał trochę o punk-rockowym, a nawet lekko metalizującym bębnieniu. Ten raczej oszczędny, ale bardzo sugestywny styl widocznie służył Brötzmannowi, który nie zawsze spieszył się z wejściem. Zresztą, muzycy świetnie się ze sobą komunikowali, budowali napięcie, rzucali się w soniczne eskapady i z gracją godną pływaków synchronicznych opadali w bardziej melodyjne rejony. A przecież wszystko było tutaj improwizacją.

Osobne słowa należą się Jasonowi Adasiewiczowi, na którego dwa tygodnie wcześniej kazał mi zwrócić szczególną uwagę Ken Vandermark. Nic dziwnego, że chicagowski wibrafonista w mig dogadał się z niemieckim muzykiem, gdyż ich podejście wydaje się podobne. Adasiewicz jako kształcony perkusista gra na swoim instrumencie w sposób wyjątkowy. Nie spodziewajcie się tu raczje nieostrych, ciepłych plam z "Bazaaru" Jerzego Miliana. Podczas koncertu tegoż trio wibrafon równie często pełnił rolę – powiedzmy – pianina, jak dodatkowego elementu sekcji rytmicznej. Amerykanin ma bowiem nowatorskie spojrzenie. A przynajmniej taka myśl przechodziła mi przez głowę zarówno wówczas, gdy ten błyskawicznie "wygaszał" rezonujące płytki instrumentu dłonią, jak i wtedy, gdy grał na ramie instrumentu.

Oczywiście było intensywnie. Gdy Brötzmann po raz pierwszy zadął w instrument po twarzach większości zebranych przebiegł, podobny do uśmiechu, grymas niedowierzania. A kiedy Niemiec sięgnął zaś po butelkę wody, machinalnie przymrużyłem oczy w obawie, że - zasysając wodę - ten zaraz obryzga nas szkłem. Mimo wszystko to nie wspaniałe brzmienie, erupcje hałasu czy absolutna kontrola barwy dźwięku zrobiła na mnie tego wieczoru wrażenie największe. Prawdziwie uderzyła mnie bowiem maestria z jaką to improwizujące trio snuło swoją opowieść. Zmieniało tonację, łamało rytm i przerzucało biegi. A wszystko to pisało głęboką, wielowątkową opowieść, a nie żaden lichy thriller o rzeźniku z Wuppertalu.