Alan Silva – improwizacja to styl życia

Autor: 
Jan Błaszczak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
fot. Jacques Bisceglia

Multiinstrumentalista, nauczyciel, a przede wszystkim wielki erudyta – Alan Silva kończy dziś 81 lat. Z tego artykułu dowiecie się, gdzie kupił swój pierwszy instrument, dlaczego nie wylądował na jednym singlu z The Doors i co łączy go z „Charlie Hebdo”.

Choć urodził się na Bermudach, wychował go Harlem. Przyznaje, że życie w afro amerykańskiej dzielnicy ukształtowało jego najwcześniejsze poglądy na sztukę. Bo życie w Harlemie pełne było muzyki: okolicznościowych imprez, kościelnych śpiewów i przede wszystkim tańca. Tak, w tej okolicy, żeby być uznanym za swojego trzeba było tańczyć. A lepiej, żeby uważano cię tu za swojego. Na szczęście rodowód Silvy sięgał Afryki, co ułatwiało mu wkomponowanie się w lokalną społeczność. Na los młodego chłopaka duży wpływ miała również rodzinna tragedia – jego kuzyn zmarł po przedawkowaniu heroiny. Silva zapamiętał tę lekcję i sam był bardziej ostrożny. Co nie było łatwe, bo przecież brawurę miał wpisaną w DNA. Gdy w okolicy po raz pierwszy zagrał jego idol – Donald Byrd, przepchał się pod scenę i zapytał trębacza czy udziela lekcji. Rosnący gwiazda bopu nie miała nic przeciwko. Problem w tym, że Silva nie miał wówczas żadnego instrumentu.

Chłopak był nie tylko odważny, ale i pomysłowy. Wiedział, że w tym celu najlepiej udać się do lombardu, gdzie zastawiali się muzycy, którym nie szło i ci, którym szło z używkami. I rzeczywiście, swoją pierwszą trąbkę Silva kupił za jedyne 25 dolców. I chyba dobrze, że nie wykosztował się bardziej. Pomimo starań okazało się, że nie jest genialnym dzieckiem. Byrd widział, że chłopak łapie nuty i ogólnie czuje tę muzykę, ale wiedział też, że jego podopieczny nigdy nie zostanie solistą. Zaproponował więc, aby niedoszły trębacz wszedł na ścieżkę edukacji i spróbował swych sił, pisząc muzykę. To był strzał w dziesiątkę. Silva czuł się świetnie w krainie teoretyków. To zostało mu do dzisiaj. Równie chętnie improwizuje, co dyskutuje: o tonalności u Schoenberga, gęstych strukturach Xenakisa, a nawet szeroko rozumianej polityce. Przede wszystkim jednak w szkole poznał Alana Lomaxa, który zaraził go pasją do tradycyjnej muzyki amerykańskiej. Już na tym etapie Silva wychodził poza ramy jazzu, by zaglądać w nuty XX-wiecznych klasyków, twórców muzyki indiańskiej czy folkowej. Sam zresztą nigdy nie przepadał za szufladkowaniem do tego stopnia, że niespecjalnie lubił określenie: „jazz”. Tym bardziej, że ta muzyka ciągle ewoluowała. A on był tej ewolucji naocznym świadkiem.

Mieszkając w Nowym Jorku, Silva napotykał na swej drodze kolejnych muzycznych proroków. Najpierw jego idolami byli Armstrong i Ellington, później przyszedł Coleman, Coltrane, Davis i Taylor. Pierwszy zaprezentował mu kwartet bez pianina, drugi – spirytualną siłę, trzeci – geniusz objawiający dźwiękowym minimalizmem, a czwarty – geniusz pochodzący od maksymalizmu. Sam już wówczas grał na kontrabasie. Zaczęło się klasycznie – ktoś nie dotarł na koncert, więc potrzebowano zastępcy. Silva coś tam sobie wcześniej plumkał, więc podjął się zadania. Choć nie była to jego pierwsza miłość, była to miłość od pierwszego wejrzenia.

 

Początkowo muzyka była dla Silvy jedynie absorbującym hobby. Pracował jako jubiler i w ten sposób utrzymywał rodzinę. Jednak jazz coraz bardziej go wciągał. Choć już nie bebop, bo – jak sam przyznaje – po usłyszeniu Ornette'a Colemana zrozumiał, że utwory opierające się na solówkach nie pociągają go tak bardzo jak grupowa improwizacja. Tę postrzegał bardzo szeroko, zgłębiając współczesnych mu awangardzistów i interesując się ideami Cage’a, Feldmana, La Monte Younga czy Edgara Varese. Jako że sam podejmował już pierwsze próby malarskie (co później zbliży go z Peterem Brötzmannem), zaintrygowały go również graficzne partytury. Mówiąc o swoich kolegach grających jazz, zwracał uwagę, że wielu z nich miało przecież klasyczne wykształcenie muzyczne. Dlaczego więc nie grywali w filharmonii? No właśnie. Stąd niedaleko już do jego słynnej kwestii: „jazz nie powstałby, gdyby nie rasizm.” Jako przykład podawał ścieżkę kariery Charlesa Mingusa: gdyby ten jako dziecko miał możliwość ćwiczenia z szkole muzycznej, prawdopodobnie pozostałby przy wiolonczeli. Jak widać Silva miał dar do układania chwytliwych i dość radykalnych fraz nie tylko na scenie. Być może dlatego przypadł sobie do gustu z innymi charyzmatycznymi liderami o wyrazistych poglądach. Jeszcze zanim wziął udział w sesjach „Love Cry” Aylera i „Unit Structures” nagrywał z Sun Ra. To charyzmatyczny przybysz z odległej planety nakłonił go do tego, aby nauczył się grać na skrzypcach i wiolonczeli. Silva przystał na tę propozycję. Wiedział, że temu panu się nie odmawia.

Zawsze był człowiekiem bardzo otwartym i dążącym do muzycznych spotkań. Wyznając zasadę, że improwizacja to styl życia przystąpił najpierw do  Free Form Improvisation Ensemble, a później do Jazz Composers Guild, gdzie u boku Cecila Taylora, Archiego Sheepa czy Billa Dixona pracował nad rozwojem amerykańskiej szkoły improwizacji. Ten muzyczny kolektyw był też w pewnym sensie polityczny, bo zakładał wycofanie się muzyków z komercyjnych firm. Nie trwało to zresztą długo, bo wytwórnie zaczęły w końcu oferować zbyt dobre stawki i „wyciągać” ze środowiska kolejnych muzyków. Silva przyglądał się z zaciekawieniem rosnącej w sile scenie psychodelicznego rocka. Wraz z Taylorem zagrali nawet przed The Yarbirds. Publiczność była w szoku, a szefowie wytwórni Elektra zaproponowali im obecność na jednym singlu z The Doors. Dziś to wydaje się mało prawdopodobne, ale do współpracy nie doszło, bo Cecila nie interesowały już małe wytwórnie. 

 

Z tamtych lat Silvie pozostała słabość do dużych składów, czego najdonioślejszym dowodem jest grupa Celectrial Communication Orchestra. Możliwości tego ogromnego improwizujący ansamblu najlepiej dokumentuje trzypłytowy album „The Seasons”, na którym pojawia się śmietanka światowego free jazzu od Lestera Bowiego poprzez Steve’a Lacy’ego aż po Joachima Kühna. Ten przytłaczający materiał został zarejestrowany na żywo w Paryżu, nad którym wciąż unosił się wówczas duch rewolucji 1968 roku. Aktywista z tamtych lat i jeden z założycieli magazynu „Charlie Hebdo” widział w zespole tę samą radykalną, zmieniającą świat siłę. Nakłaniał więc francuskich studentów do udziału w słynnym koncercie Celestrial Communication Orchestra, który zaowocował wspomnianym nagraniem. W efekcie przed salą zjawiły się tłumy. Musiała interweniować policja.

Mieszkając w Europie i podejmując się najróżniejszych muzycznych projektów (wśród których wypadałoby na pewno wymienić płyty z Bobbym Few), Silva nieustannie rozwijał swój artystyczny język. Ułatwiał mu to fakt, iż zawsze otaczali go młodzi ludzie. We Francji założył prywatną szkołę Institute for Artistic and Cultural Perception, w której rozwijał wśród muzyków umiejętność improwizacji, ale także skupiał się na percepcji dźwięków przez niewykształconą publiczność. Silva bardzo szybko stał się również orędownikiem instrumentów elektronicznych – do dziś pociągają go syntezatory, programowanie muzyki i sampling. Jest erudytą, który wie, że muzyka ma wiele twarzy i ciągle się rozwija. I na tym polega jej piękno.