Samul Blaser, Marc Ducret, Peter Bruun w Pardon To Tu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

No lubię trio Samuela Blasera z Markiem Ducretem i Peterem Bruunem. Lubię jak grają i właściwie nie ma znaczenia jakie grają kompozycje, czy sięgają po utwory Igora Stawińskiego czy nie. Czy wśród granych przez nich kompozycji są utwory autorstwa lidera czy pozostałych muzyków.

Właściwie to lepiej będzie powiedzieć, że lubię ten pomysł na zespół. To znaczy taki sposób myślenia o brzmieniu, podziale ról, gdzie każdy z trzech członków tria jest jego równorzędnym elementem. Nikomu nie przypada większy udział w końcowym brzmieniu i finalnym wyrazie całości.

Oczywiście tak skonfigurowane bandy muszą składać się z muzyków najpierwszej jakości, bo inaczej nic z takiego grania nie wyjdzie I ta jakość z jednej strony musi dotyczyć indywidualnych improwizatorskich predyspozycji, wyobraźni każdego z muzyków i najlepiej im szerszy ich horyzont słyszenia muzyki, tym ta będzie bardziej fascynująca, nawet jeśli całość jest ujęta w rygory zapisu partyturowego.

W triu Samuela Blasera w nuty się nie tylko od czasu do czasu spogląda. Śledzi się je być może nawet bacznie, choć trudno uwierzyć, aby zapisane były tam te wszystkie subtelności brzmienia, te fascynujące mikro przesterowania i jakby porozcinane frazy gitary, puzonowe growle, glissy, czy wielodźwięki oraz perkusyjne interwencje, które z jednej strony trzymają rytmiczny kręgosłup, a jednocześnie nadają muzyce sporo koloru. Ale szkielet tej muzyki gdzieś tam w zapisie jest dla zespołu wiążący. I to także lubię. Bo to z kolei wprowadza pomimo niekiedy poważnie pokomplikowanej i złożonej gry, jakąś jasność konstrukcji, na której można sobie na całkiem sporo pozwolić.

I zarówno Blaser, Ducret, jak i Bruun pozwalają sobie. Zaryzykowałbym nawet, że podczas poniedziałkowego koncertu szczególnie od tej strony zabłysnął perkusista, który tu, słuchany w bliskiej klubowej, perspektywie, niejednokrotnie wywoływał uśmiech na twarzach słuchaczy. Ale także nie on jeden dostarczał ogromnej satysfakcji. Dla mnie najważniejsze było, że słuchałem bandu, jednorodnego organizmu, mającego siłę i rozmach, a Marca Ducreta uważam i tak za najciekawszego gitarzystę na dzisiejszej scenie jazzowej.

Czyli jaki to był koncert? W moim odczuciu znakomity, jak to zwykle w ich przypadku, ale chyba świat po koncercie kwintetu Petera Evansa nie wygląda już tak samo jak przedtem. Ja wiem, że i biję się w pierś, że temu trochę uległem, bo postrzeganie występu jednej grupy przez pryzmat koncertu drugiej, to  bez wątpienia najgłupsza i bardzo niesprawiedliwa rzecz, na jaką można sobie pozwolić, ale….