Pianiści charakterystyczni, czyli zabawa vs. powaga w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Koncertowej ofensywy w Pardon To Tu ciąg dalszy. Wtorkowy wieczór miał jednak wymiar podwójnie wyjątkowy, a nawet poczwórnie! Dwóch fantastycznych muzyków i  premiery dwóch (jeszcze nie słyszałem, ale mam nadzieję równie fantastycznych) albumów. I tak jak na Wembley Polacy zmierzyli się z Anglikami (to znaczy przegrali), w stołecznym klubie Polak podjął Amerykanina, lecz werdykt jest bardziej sympatyczny – obaj wygrali! W każdym razie zagrali. A jak? Już spieszę donieść.

Po około 20 minutowym poślizgu, gdy prawie wszyscy słuchacze zebrani w Pardon To Tu odnaleźli mniej lub bardziej dogodne, zwykle siedzące miejsca, na scenę wkroczył pierwszy z bohaterów wieczoru: Marcin Masecki. Wejście, jak to zwykle bywa w przypadku pianisty, nie było zwyczajne, artyście towarzyszyła pieczołowicie przyrządzona i starannie przetransportowana na scenę herbatka. Tu pozwolę poczynić sobie niewielką dygresję o charakterze ogólnym. Występy Marcina Maseckiego są spektaklami totalnymi, w których sceniczny wizerunek artysty, będący koktajlem geniuszu, błazenady, powagi i kpiny (Z muzyki? Z siebie? Z publiczności? Z pompatycznej sytuacji „konceru pianisty”?) doprowadzony został do perfekcji. Jedyne czego nie możemy spodziewać się po warszawskim pianiście to sztampa, a jeżeli już - jest to maniera starannie wykalkulowana. I choć podobne podejście może co poniektórych na dłuższą metę irytować, dla mnie występy Maseckiego z ich charakterystyczną, groteskową aurą, stanowią wraz z jego muzyką integralną całość. Dzięki wspomnianym pierwiastkom, swoistej estetyce karnawału, koncerty nie są „jedynie” prezentacją muzyki, lecz stają się złożonymi performensami, w których również każdy pozamuzyczny gest zyskuje znaczenie. Dygresja zakończona.

Masecki rozpoczął występ nabożnie, delikatnie, patetycznie… prosto. Przez bodaj pierwsze kilkanaście minut grał prawdopodobnie jedynie dwoma palcami, jednak każdy dźwięk zdawał się starannie przemyślany – co jednak nieco kwestionował ironiczny feeling malujący się na twarzy artysty. Masecki jednak powoli się rozkręcał, a kompozycje Scarlattiego, które poddał szalenie swobodnej reinterpretacji, nabierały oryginalnego, wyrafinowano-żartobliwego charakteru. Dźwięki sprawiały wrażenie jakby przychodziły Maseckiemu na drodze intuicyjnych poszukiwań, a nawet swobodnej zabawy z ich materią. Muzyka przez zabawę – tak można by było skwitować tenże występ. Jednocześnie program, który pianista zaprezentował, czerpiąc z muzyki nomen omen poważnej, ani przez chwilę nie przestawał fascynować, choć interpretacja osiągnęła ten rodzaj swobody, że równie dobrze moglibyśmy powiedzieć o materiale autorskim. Świetny, spontaniczny występ pozwalający zarówno na chwilę uśmiechu jak i na zadumę nad luźno potraktowanymi kompozycjami. A wszystko z premierowej płyty Scarlatti.

Matthew Shipp zaprezentował podejście do instrumentu zgoła odmienne od polskiego artysty. Shipp jest obecnie jednym z wybitniejszych przedstawicieli współczesnej pianistyki jazzowej, o czym każdy kto nie wiedział do wtorku, mógł się przekonać na własne uszy. Dotychczas na żywo udało mi się oglądać Matthew Shippa zaledwie raz na koncercie w Powiększeniu. Pianista zagrał wtedy w duecie z grającym wówczas na kontrabasie gitarzystą Joe Morrisem. Muszę przyznać, że wczorajszy, solowy występ Shippa przypadł mi do gustu o wiele bardziej. Koncert miał charakter jednej, ciągłej improwizacji na tematy z płyty Piano Sutras, podczas której pianista tylko raz zrobił przerwę na burze oklasków (nie licząc chwilowego zejścia ze sceny przed bisem). Kunszt i opanowanie instrumentu przez amerykańskiego artystę pozwalało na wygodne zatopienie się w dźwiękach, którymi w odróżnieniu od powoli rozpędzającego się Maseckiego, pianista od razu wypełnił cały klub. W muzyce granej przez Shippa można było wyczuć pewną melancholię i nerwowość. Jedna ręka goniła drugą, a brutalne, dosadne, niskie akordy sąsiadowały z krystalicznie czystymi, wysokimi dźwiękami. Największe wrażenie zrobiła na mnie gra na strunach otwartego fortepianu płynnie splatająca się z konwencjonalnymi uderzeniami w klawisze, co w sposób znaczny wzbogaciło paletę środków ekspresji, przy czym nie było w tym ani odrobiny taniej popisówki. Tak jak w przypadku Maseckiego nacisk został postawiony na zabawę dźwiękiem, rytmem i strukturą kompozycji, Shipp zaprezentował muzykę pełną pasji i wewnętrznego napięcia, któremu dał upust w postaci kawalkady rozedrganych pasaży. Jeśli Piano Sutras zawierają podobny ładunek emocjonalny co występ na żywo, to nazwa albumu została dobrana wprost idealnie.

Koncert zwieńczył bis, który publiczność wymusiła na pianiście intensywnym klaskaniem i pokrzykiwaniem. W moim odbiorze był on w zupełności zbędny, ponieważ artysta zakończył regularny występ pięknym melancholijnym niedopowiedzeniem taktu. Tak czy inaczej miło było przy tej okazji usłyszeć, że w Pardon To Tu panuje wspaniała atmosfera i – uwaga – „szkoda, że takich miejsc nie ma w Nowym Jorku”. Cóż, co do atmosfery trudno się nie zgodzić, ale bardzo się cieszę (trochę perfidnie), że podobnych klubów nie ma w Nowym Jorku – niech tamtejsi muzycy przyjeżdżają do Warszawy! Z pewnością na scenie Pardon To Tu jeszcze nie jednego z nich zobaczymy…