LXMP + Clayton Thomas w Pardon To Tu – dzień 2

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Miłosz Pękala

Niestety brak czasu i rozmaite obowiązki nie pozwoliły mi na dwudniową przygodę z muzyką LXMP i Claytona Thomasa, dlatego niniejsza, krótka relacja dotyczyć będzie jedynie dnia drugiego, kiedy to muzycy kończyli rezydowanie w warszawskim Pardon To Tu. Być może właśnie z racji braku doświadczenia wieczoru pierwszego, po wczorajszym koncercie pozostała w mojej głowie pewna doza niedosytu.

Występ został podzielony na dwa, bardzo różne od siebie sety. Podczas pierwszej części słuchacze zostali skonfrontowani z muzyką niezwykle wyciszoną i eksperymentalną. Clayton Thomas, którego już kilkakrotnie miałem przyjemność podziwiać na scenie, nie zawiódł moich oczekiwań. Jego gra nie miała dużo wspólnego z konwencjonalnym szarpaniem strun kontrabasu palcami, bądź smykiem. Instrument wraz z długą listą  rozmaitych patyczków, deseczek, metalowych bolców, plastikowych pokrywek, dzwonków, wydobywał dźwięki przywołujące na myśl rytualne ceremonie, niepostrzeżenie flirtując za razem z futurystyczną kakofonią, potęgowaną przez subtelne syntezatory Piotra Zabrodzkiego. Pierwszy set, co warto dodać, był rejestrowany, dlatego słowa uznania należą się muzykom za bardzo otwarte podejście do materii dźwiękowej, w której groove pojawiał się incydentalnie, a eksperyment zdawał się górować nad konceptem. I choć niekiedy wydawało się, że niektóre pomysły pobłądziły gdzieś w ślepych uliczkach, a ascetyczna perkusja Morettiego wykorzytstywana jest nazbyt oszczędnie, to i tak biorąc pod uwagę wieczór jako całość, pierwszy set - z mojej perspektywy - okazał się dużo bardziej interesujący.

Druga część koncertu poświęcona była - tak jak w założeniu cała 2-dniowa rezydencja LXMP w Pardon, to tu - ich nowej płycie - reinterpretacji klasycznego albumu Herbiego Hencocka z roku 1983: "Future Shock". Nie należę do grona wielkich fanów tej płyty, a co ciekawe sam Moretti w wywiadzie przyznał, że album Hencocka jest momentami przeraźliwie nudny. Duet, później w asyście Thomasa na syntezatorze, zaprezentował bardzo żywiołową, energetyczną wersję kompozycji autora Rockit, jednakże całościowo set był dla mnie zbyt monotonny, jednorodny i raczej nie doznałem „shocku”. Ideałem byłoby stworzenie hybrydy pierwszego i drugiego seta, jeśli natomiast mam rozpatrywać je oddzielnie, to obstaje za pierwszym. Występ przyniósł jednak publiczności dużo dobrej zabawy, prowokując wielu do tanecznych podrygów. Prawdopodobnie gdybym nie oczekiwał, szczególnie po pierwszym secie, czegoś więcej niż jedynie dobrej zabawy, nie czułbym rozczarowania, tylko w istocie dobrze się bawił. Zabawie towarzyszył jednak nieznośny pierwiastek niedosytu. I choć wieczoru z pewnością nie mogę zaliczyć do nieudanych, to obawiam się, że dość szybko zatrze się on w mojej pamięci.