Za stare dobre czasy

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Piękna rocznica! Budząca wielki i zasłużony respekt. Zapewne ani Manfred Eicher, ani pozostali ojcowie założyciele ECM, Karl Egger i Manfred Scheffner, nie przypuszczali, że czeka ich wielodekadowa historia, która doprowadzi Edition Of Contemporary Music do pozycji kultowego i najwyżej cenionego labela jazzowego świata. Różne poczytne czasopisma i stowarzyszenia wybierały go oficyną wydawniczą roku. Down Beat bodaj dziesięciokrotnie, Jazz Journalist Association razy cztery, a nawet grona jurorskie MIDEM w końcu ulegały czarowi monachijskiej firmy.

Historia ECM to w znacznej mierze historia amerykańskiego i europejskiego jazzu ze wszystkimi różnicami pomiędzy gatunkami. Mało kto dla niej nie nagrywał. Wielu związało się z nią na długie lata, a są i tacy, którzy swoje kariery wydawnicze związali z nią nieomal na zawsze. Tak, tak mam na myśli szczególnie Keitha Jarretta i Jana Garbarka, których dyskografie są nieomal w całości sygnowane ascetycznym znakiem ECM. Dla nas ECM ma znaczenie jeszcze bardziej szczególne. To z nią związana była muzyka Tomasza Stańko, przede wszystkim jako lidera, ale także jako członka grup innych muzyków, o takich choćby jak Edward Vesala, z którym pan Tomasz nagrał tak słynne i porywające albumy jak Lumi czy Satu. Dzisiaj, kiedy Tomasza Stańko zabrakło oczy i uszy całej chyba jazzowej publiczności kraju oraz krytyki zwrócone są w kierunku Marcina Wasilewskiego i Macieja Obary, którzy tę polską flankę w katalogu firmy obstawili.

Zresztą historia firmy jest z pewnością wszystkim znana i nie ma szczególnej potrzeby wspominać jej tu i teraz, nawet z okazji złotego jubileuszu. Jak przystało na kluczowy na Starym Kontynencie label główne obchody 50. rocznicy urodzin odbyły się w Brukseli, w centrum kultury Flagey, którą trębacz Avishai Cohen podczas jednego ze swoich koncertów nazwał ulubionym miejscem koncertowym w Europie, a co za tym idzie na świecie. Cztery dni koncertów, wystawa okładek i zdjęć, które stanowiły inspirację dla grafików, spotkania z Manfredem Eicherem, odczyty, panelowe dyskusje a wszystko wokół firmy, której mottem od 1971 roku jest - „The Most Beautiful Sound Next to Silence”.

Czy spodziewaliśmy się czegoś konkretnego rozmyślając o tak ważnym jubileuszu? Myślę, że bardzo wielu słuchaczy tak, dziennikarze w sporej części także zastanawiali się z jak wielką pompą obchody te będą przebiegać. Czy przyjedzie Jarrett albo Garbarek, a może na chwilkę przeprosi się z firmą Charles Lloyd, a może na Sali studia 4 zasiądzie Arvo Part i z aprobatą posłucha jak wykonywana będzie Tabula Rasa, kompozycja, która wydana została jako pierwsza w cenionej linii wydawniczej ECM New Series? Nic takiego się nie stało, ale też chyba nie bardzo jest się czemu widzieć. Zresztą swoista kameralność obchodów dobrze licuje z charakterem działalności ECM, który ani w warstwie graficznej ani w działach promocyjnych stroni od nachalności i nie krzyczy do ludzi „hej, patrzcie! Oto My! Jesteśmy najlepsi! Wydajemy kolejną płytę! Jest genialna! To kamień milowy!”.

W koncertowym programie, w kolejności występowania  pojawiali się Anouar Brahem z Orchestre Royal de Chambre de Wallonie pod dyrekcją Franka Braleya, Reto Bieri w duecie z Anna Gourai, Enrico Rava Special Edition, Elina Duni, Avishai Cohen Big Vicious, Larry Grenadier solo, ponownie Avaishai Cohen, ale tym razem w towarzystwie Yonathana Avishaia, Julia Hulsman ze swoim kwartetem, trio Marcina Wasilewskiego, Anya Lehner dzieląca scenę z Francois Couturierem, RONIN Nika Bartscha i w finale kwartet Louisa Sclavisa w programie z najnowszej, świeżuteńko wydanej płyty Characters On The Wall, dla powstania której inspiracją były prace artysty wizualnego Ernesta Pignon-Ernesta.

Już słyszę głosy, że trochę dziwny program jak na tak poważny jubileusz i tak wielkie płytowe trofea w katalogu. Trochę skromny biorąc pod uwagę potęgę nazwisk, które przez dekady przewinęły się przez Eicherowską stajnię i uczyniły label kultowym, a też i same wiele zawdzięczają firmie będącej niekiedy na długie lata ich wydawniczym domem.
Ale może właśnie tak wygląda dzisiejszy ECM, firmy z wielką historią i jak sądzę z silnym wyobrażeniem o własnym wizerunku oficyny kształtującej dzisiejszy i przyszły świat muzyki jazzowej. Ostatecznie warto pamiętać, że taki zestaw zaproszonych muzyków przynajmniej w części odzwierciedla aktualny i przyszły kalendarz wydawniczy. Julia Huliasman i Louis Sclavis świeżo co wydali swoje najnowsze albumy, Marcin Wasilewski jest w trakcie pracy nową płytą, co więcej podczas swojego znakomitego koncertu uchylili nieco rąbka tajemnicy grając jeden, niezatytułowany jeszcze utwór, a Avishai Cohen i jego Big Vicious to formacja, która w niedalekiej przyszłości zasili katalog monachijskiego giganta.

Trudno napisać coś niepochlebnego o jakości urodzinowych koncertów. Ostatecznie Manfred Eicher potrafi rozpoznać muzyków, którzy posiedli sztukę grania w stopniu więcej niż bardzo dobrym. Spektakularnym zdarzeniem w tej perspektywie był niewątpliwie występ Larry’ego Grenadiera, który zagrał muzykę z solowego albumu The Gleanners. Oczywiście dekady działania w trio Brada Mehldaua i występy z innymi wielkimi świata jazzu dały wystarczające dowody jego kunsztu, niemniej recital solo na kontrabas to zupełnie inna dyscyplina, do której wielu znakomitych instrumentalistów w ogóle nie decyduje się przystąpić. A Grenadier przystąpił i to z wielkim powodzeniem. Jednym z najbardziej wzruszających momentów ECMowych urodzin  był koncert Marcina Wasilewskiego. Choć nie ukrywam nie jestem przesadnym entuzjastą muzyki, jaką w ostatnich latach gra trio, to z uznaniem patrzę jak znakomitym bandem się ono stało. Grają na prawdziwie światowym poziomie, z dbałością o brzmienie, rozumieniem dramaturgii koncertu jako zdarzenia scenicznego i rozmachem, który zwyczajnie musi budzić wielki respekt. I budzi takowy czego wyraz dała po brzegi wypełniająca Studio 4 Flagey publiczność..

Czyli jak było na urodzinach ECM? Tak jak miało być. Kiedy już wszyscy szacowni goście rozjeżdżali się do hoteli albo na przyjęcia ja siadałem sobie w Aux Bon Vieux Temps, najstarszym brukselskim pubie, z kieliszkiem cudownego Bourgogne des Flandres i po cichu, choć nie jestem przesadnym miłośnikiem rozpamiętywania nawet najwspanialszej przeszłości, sam do siebie wznosiłem toast „Za stare dobre czasy”.