Marsalis Family - dyktatorzy jazzu

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Od dwudziestu lat nad światem jazzu panuje rodzina Marsalisów. A przynajmniej próbuje. Roszczą sobie prawo, by określać co jest „prawdziwym jazzem” a co jedynie podróbką. Inni zarzucją im arogancję i fanatyzm, a niektórzy muzycy uznają nawet, że władza i sukces uderzyły im do głowy, a swoim dążeniem do skatalogowania jazzu na „prawdziwy” i „nieprawdziwy”, przypominają dyktatorów, którzy nie godzą się na jakikolwiek sprzeciw.

                                                                                                       * * *

Z sześciu synów pianisty Ellisa Marsalisa Jr., aż czterech – Wynton, Branford, Jason i Delfeayo – zdecydowało się na karierę muzyczną. Ojciec wychował ich w szacunku dla tradycji miasta, z którego pochodzą – Nowego Orleanu, kolebki jazzu. Bracia podzielili się instrumentami – Branford wybrał saksofon, Wynton trąbkę, Jason perkusję a Delfeayo puzon. Od najmłodszych lat rodzeństwo zbierało doświadczenie sceniczne i przesiąkało historią nie tylko jazzu, ale również muzyki klasycznej, bluesa, gospel i soul. Ojciec był bardzo przywiązany do tradycji jazzowej i miał bardzo określony pogląd na to, co jest jazzem, a co nim nie jest. To, co jazzem nie było, przeważnie miało w jego oczach niską wartość.

Ellis Marsalis był surowym nauczycielem i wpoił swoim podopiecznym dbałość o detale, czystość dźwięku i perfekcjonizm. Na efekty nie musiał długo czekać. Bracia Marsalisowie od dzieciństwa oswajali się ze sceną, występując w kościołach i szkołach muzycznych. Wszyscy uznawani byli za świetnie zapowiadających się muzyków. O ile jednak Jason i Delfeayo ograniczyli się do muzycznego rzemiosła, Branfordowi i Wyntonowi udało się wspiąć na sam szczyt jazzowego świata. A gdy się już tam znaleźli, rozsiedli się wygodnie i zajęli wydawaniem wyroków na innych muzyków. Potępiali i odmawiali prawa nazywania jazzmanami tych, którzy się nie zgadzali z ich muzycznymi gustami, ani nie chcieli dopasować do ich wymagań. Pochwała czekała zaś tych, którzy ulegali.

                                                                                                          * * *

Najstarszy z braci, Branford, późno dołączył do rodzinnej krucjaty jazzowej. Przez długi czas bardziej interesował go funk i rock and roll, który grywał w swoich pierwszych „garażowych” zespołach. „Pewnego dnia poszedłem posłuchać Wyntona, który grał z Artem Blakeyem. Wciągnęło mnie na amen” - wspominał po latach dzień, w którym zerwał z muzyką popularną i przeszedł na jazzową stronę. Wkrótce osobiście zbierał szlify u legendarnego perkusisty i lidera zespołu Jazz Messengers. U Blakey'a uczył się też pokory wobec historii jazzu. „Kiedyś skrytykowałem Louisa Armstronga i Art strasznie mi skopał za to tyłek. To był jedyny raz kiedy powiedziałem coś złego o panu Armstrongu” – wspominał mi podczas rozmowy w Wiedniu.

Szybko się uczył i wkrótce zaliczał występy u boku legend – Milesa Davisa czy Herbiego Hancocka. Odkąd dołączył do Wyntona, bracia porozumiewali się na scenie niemal telepatycznie. Przewidywali swoje kolejne zagrywki i uzupełniali się nawzajem. Jednak Branford wciąż pozostawał w cieniu młodszego brata, który w bardzo wczesnym wieku był już uznanym trębaczem. Postanowił spróbować czegoś innego i sprawdzić się w popularnej muzyce rozrywkowej. Grał między innymi ze Stingiem.

Dziś nie kryje rozczarowania kierunkiem, w jakim poszła czarna muzyka. „Paradoksalnie, w czasach znacznie trudniejszych rasowo od dzisiejszych, czarni mieli więcej wolności. Co za niesamowita ironia losu! Mieliśmy mniej wolności społecznej, za to więcej możliwości twórczych. Byli nawet czarni muzycy śpiewający country. Albo The 5th  Dimension z tym całym „Age of Aquarius”! Słodki Jezusie! To było tak straszliwie białe! Sammy Davis Jr., udający Sinatrę, Hendrix grający rocka. Grali to, co uznawali za stosowne, bawili się stylami. A dziś każdy musi być raperem albo wokalistą Rn'B. Daliśmy się zapędzić do tej dziury! Jak się nie dopasujesz -  nie masz szans. Wszystko jest tak potwornie sztuczne i wyrachowane, że przestało być dla mnie inspirujące. A kiedyś było” - żalił się spoglądając przez okno hotelowe, wychodzące wprost na Operę wiedeńską – romantyczny symbol niegdysiejszej wagi muzyki w życiu społecznym.

Z Wyntonem, ojciec Marsalis nie miał żadnych problemów. Syn od dzieciństwa poświęcił się muzyce swojego ojca i okazał się jazzowym geniuszem. I fanatykiem. Gdy skończył czternaście lat, grał już w filharmonii nowoorleańskiej. Wkrótce opuścił rodzinne miasto i przeniósł się do Nowego Jorku, żeby uczyć się w słynnej szkole muzycznej Julliard. Nauki nie było zbyt wiele, ponieważ już rok później, młody trębacz został wcielony do zespołu Arta Blakeya - Jazz Messengers. W ciągu następnego roku Marsalis miał okazję grać ze swoimi idolami Dizzy’m Gillespie’m, Sarą Vaughan czy Sonny’m Rollinsem.

Wynton trafił w niszę – jazz się starzał, nie widać było również nikogo, kto mógłby przejąć schedę po ustępujących mistrzach. Niemal z dnia na dzień stał się sensacją i zbawcą. I po drodze stało się coś złego, coś go opętało i zaczął wierzyć, że jest strażnikiem czystości jazzu. Pojmował jazz jako jedyną słuszną muzykę. A właściwie nawet nie jazz jako taki, ale jazz w swoim, marsalisowym rozumieniu. Zaczął niemiłosiernie krytykować innych muzyków – pod ostrze poszedł nawet sam Miles Davis. Wynton nazwał swojego dawnego bohatera 'gwiazdorem rocka', zdrajcą czystej muzyki.

Jazz był dla niego muzyką o bardzo określonych składnikach, definiowaną przez twórczość „ojców-założycieli” i nowoorleańską tradycję. Oskarżał kolejnych muzyków o kupczenie ideałem, zdradę prawdziwych wartości. Wywołał wojnę. „Nie słyszałem nigdy, żeby Wynton zagrał coś co miałoby jakieś znaczenie” - wypalił pianista Keith Jarrett. „Nie ma głosu, ani charakteru. Jego muzyka brzmi jak granie utalentowanego uczniaka.”

W 1986 roku podczas festiwalu w Vancouver, doszło do konfrontacji między Wyntonem a Davisem. W trakcie koncertu Davisa na scenę wdarł się Marsalis i zażądał pojedynku trąbkowego. Sam go zaczął, grając trzydziestosekundowe solo. Skończył dumny, pewny wygranej. Za chwilę jednak został zepchnięty ze piedestału. Davis podniósł bez słowa trąbkę i nie zerkając nawet na Marsalisa, beznamiętnie, nuta w nutę, odegrał wszystko co przed chwilą wydał z siebie Wynton. Po czym wyprosił go ze sceny, kwitując występ: „Wyntonowi wydaje się, że granie muzyki polega na tym, by wygnać ze sceny wszystkich innych.”

Ale Marsalisa niczego to nie nauczyło. A gdy jeszcze został mianowany dyrektorem artystycznym w prestiżowym ośrodku Lincoln Center – najważniejszego muzycznego uniwersytetu, poczuł się wybrańcem, nieomylnym sędzią, rycerzem na krucjacie przeciw niewiernym, którzy próbują zniszczyć cywilizację jazzu. Przemawiał jak kaznodzieja i pouczał co jest „prawdziwą muzyką”, a co na to miano nie zasługuje.

                                                                                              * * *

Nie minęło wiele czasu, a Branford Marsalis obraził się na popkulturę. Postanowił, że już nigdy więcej nie będzie miał z nią nic wspólnego. „Świat popu nie przyjmie mnie z moją muzyką ponieważ świat popu przyjmuje tylko to, co sprawi że poczuje się dobrze sam ze sobą. Nie ma sprawy. Ja po prostu potrzebuję czegoś innego.” - mówił mi w Wiedniu. - „Nie zależy mi na sławie. To chyba najgłupsza rzecz jakiej można oczekiwać od jazzu – że przyniesie ci sukces.”

Ale wkrótce obraził się też na świat jazzu, który nie w pełni akceptował jego teorie. Gdy wytwórnia płytowa Columbia zatrudniła go, by przygotował nowy katalog płytowy, a jego pomysły okazały się zbyt śmiałe i nie dające pewności zarobku, został zwolniony. Za swoją porażkę winił wytwórnię, która - jego zdaniem - bała się zaryzykować i promować „prawdziwą muzykę” koncentrując się wyłącznie na zysku.

Zirytowany, otworzył własną wytwórnię – Marsalis Music – która miała ułatwić młodym artystom wydawanie swojej muzyki. Skupił się na pracy w swoim kwartecie, który uchodzi za jeden z najlepszych na świecie. Branford znalazł swoje miejsce. „Kocham moją muzykę, kocham ją grać z moim zespołem i Bogu dzięki, ktoś mi jeszcze za to płaci” - mówi. Wydaje się, że nie walczy już z kulturą masową jak zawzięcie jak kiedyś. Ale nadal nie kryje obrzydzenia do niej. „Kiedyś można było dostrzec jakąś wspólnotę, jakąś więź między muzykiem a słuchaczem” - narzeka. - „Dziś został producent z maszynerią. I ta muzyka też stała się jakaś martwa.”

                                                                                                     * * *

Bracia Marsalisowie należą do najważniejszych osobistości w świecie jazzu. Dzięki bogatym tradycjom rodzinnym i sprawowanym prestiżowym stanowiskom skupiają wokół siebie młodych muzyków, zwabionych częściowo względami muzycznymi i intelektualnymi, a częściowo merkantylnymi. Wstawiennictwo Marsalisów, przybliża sławę, ułatwia karierę.

Wynton i Branford co rusz otrzymują prestiżowe nagrody, nikt nie myśli nawet podważać ich umiejętności czy muzycznej erudycji. Jednak wciąż budzą emocje swoim obsesyjnym przywiązaniem do „jedynej właściwej drogi”. Wierni do przesady wartościom, wpojonych przez ojca, nigdy nawet nie byli zainteresowani nowatorskimi eksperymentami. Poświęcili się doskonaleniu warsztatu tak, że dziś ich muzyka brzmi sterylnie ale pozbawiona jest pomysłowości.

W oczach swoich zwolenników po prostu bronią pewnych wartości, o których zapomina się w erze muzycznej i artystycznej bylejakości. W czasach gdy właściwie każdy może produkować własną muzykę, niezależnie od umiejętności, klan Marsalisów ceni jakość i pracę. Hołdują prostej zasadzie - nie jest muzykiem ktoś, kto nie umie grać. Liczne flirty obu muzyków z funkiem, popem czy muzyką klasyczną obalają tezę, iż nie interesuje ich nic poza tradycyjnym jazzem. Skąd więc powracające dyskusje nad ich kolejnymi wypowiedziami?

Marsalisowie, zwłaszcza Wynton, ucieleśniają muzealny pogląd, że jazz składa się z bardzo określonych komponentów.  Nie są jedynymi głosicielami prawdy objawionej za to znakomicie nadają się na przedstawicieli sekty czystości rasowej jazzu. A, że formułują swoje opinię bardzo ostro to popadają w konflikty z wszystkimi, którzy się z nimi nie zgadzają.

Swoim idealizmem Marsalisowie nie pasują do muzycznej współczesności. Chcą widzieć muzykę jako sztukę, a nie tylko jako marketing, jako wyzwanie intelektualne, a nie tylko beztroską rozrywkę. Traktują jazz jak muzykę klasyczną z którą się nie dyskutuje tylko pokornie i z wdzięcznością chłonie jej nauki.

W jednym z wywiadów, Wynton porównał jazz do pizzy: na pizzę składa się ciasto, ser i sos. Na jazz składa się swing, improwizacja i tradycja. „Marsalisom zależy na tym, by jazz stał się jednolity” - mówi Karłowski. - „Zabawne, że w swoim dążeniu do tej unifikacji i skatalogowania tego, „co jazzowe”, robią dokładnie to, co zarzucają popkulturze.”

„W rodzinnym gronie nawet nie rozmawiamy o muzyce” – przyznał mi się Branford podczas naszej wiedeńskiej rozmowy - „Chyba byśmy poszaleli. Nie gada się o pracy przy stole.”