Marcin Olak Poczytalny - Jazz to nie jest zupa pomidorowa

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

To na pewno nie będzie relacja. Ani, tym bardziej, recenzja. Relacja powinna wszak być kompletna, a pisząc recenzję powinienem, jak sądzę, zobiektywizować swoje oceny – a ja, pisząc o tegorocznej edycji Warsaw Summer Jazz Days, chcę być wybiórczy i subiektywny. Takie osobiste podejście wydaje mi się po prostu ciekawsze; a poza tym, skoro nie jestem dziennikarzem, mogę chyba pozwolić sobie na mniej kanoniczne podejście do tematu, prawda? Zresztą chyba nie potrafiłbym napisać inaczej, a to ze względu na niesamowitą intensywność festiwalu. Cztery dni, jedenaście koncertów i taki natłok wrażeń, że po prostu nie byłem w stanie z równą uwagą wysłuchać wszystkiego. Wobec tej sytuacji wybieranie stało się koniecznością, więc z premedytacją pozwoliłem, by kilka rzeczy mi umknęło.

Festiwal otworzyły dwa polskie zespoły, laureaci programu „Jazzowy debiut fonograficzny” Instytutu Muzyki i Tańca, Immortal Onion i Quindependance. To były dobre występy, ale chętnie posłuchałbym ich jeszcze raz, bo pierwszego dnia festiwalu wszystko – zresztą zupełnie niepotrzebnie – schowało się w cieniu oczekiwania na koncert Kamasi’ego Washingtona. Z dystansu, bo przecież od festiwalu minęły już dwa tygodnie, wygląda to na nieporozumienie, bo z samego koncertu saksofonisty po prostu nie zostało mi nic, o czym chciałbym napisać.

Przyznaję, że najbardziej czekałem na drugi dzień festiwalu, ale to w zasadzie oczywiste. Jestem gitarzystą, a ten dzień był poświęcony gitarze. Najpierw Julian Lage – świetnie, lekko, z fantazją. Miałem wrażenie, że muzycy po prostu świetnie się bawią rytmami, melodiami, i ta atmosfera zdecydowanie mi się udzieliła. Wirtuozeria Lage’a zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że aż zacząłem się zastanawiać, jak sobie poradzi Bill Frisell… Martwiłem się niepotrzebnie, mistrz opowiedział swoją grą niesamowitą historię. Grał powoli, z namysłem. Utwory płynnie łączyły się ze sobą, forma powoli się rozwijała, a gdy po piętnastu minutach spojrzałem na zegarek, odkryłem, że słucham tria Frisella już od ponad godziny. I wciąż nie mam dość… Gdy muzycy zeszli ze sceny musiałem zrobić sobie przerwę. Byłem poruszony tym, co się wydarzyło, i wbrew chęciom musiałem uznać ograniczone możliwości mojej percepcji. Kolejny skład – Harriet Tubman – grał fantastycznie. Ale ja musiałem na moment się wyłączyć. Muzyka tego składu jest mocna i absorbująca, jeśli ktoś słyszał ich Araminthę, to wie, o czym mówię. To jest po prostu świetne, ale ja tego dnia już miałem dość muzyki. Natomiast już następnego dnia ta muzyka do mnie wróciła, zacząłem nucić tematy Lage’a, sięgnąłem znów po Small Town Frisella, kolejnego dnia w moje płytotece pojawiła się Aramintha… Ale festiwal toczył się dalej, a ja byłem ciekaw kolejnych zespołów.

A dalej było po prostu dobrze. Kolejne występy były nienaganne, choć może nieco stonowane – ale może to nawet lepiej, potrzebowałem odpoczynku od natłoku wrażeń. I trzeci dzień był dla mnie właśnie taki - muzyka Magnus Öström Group i Tonbruket płynęła, a ja odpoczywałem od intensywności i mocnego przekazu. Przysłowiowy skandynawski chłód był mi po prostu tego dnia potrzebny i chętnie się w nim zanurzyłem.

Ostatni dzień był na pewno największym wydarzeniem medialnym – Branford Marsalis i Kurt Eling mają ugruntowaną pozycję w świecie jazzu, a po ich występie należało spodziewać się… no właśnie, czego? Na pewno profesjonalizmu. Panowie zagrali, rzecz jasna, nienagannie. Każdy dźwięk był na miejscu, każda fraza dokładnie taka, jaka powinna być. A ja gdzieś w połowie tego koncertu zacząłem się zastanawiać nad tym, co słyszę. Niewątpliwie to jazz, sam jego środek. Kunszt wykonawców zachwycający, bez żadnych słabych punktów, absolutnie wszystko się zgadzało. Jeśli ktoś oczekiwał czegoś tak bardzo jazzowego, jak to jest tylko możliwe, to na pewno wyszedł z tego koncertu zachwycony. Jeśli jednak ktoś definiuje jazz jako muzykę, która powinna rozwijać się i poszukiwać, to nawet tak dobry koncert mógł pozostawić niedosyt – ci panowie już nie szukają. Znaleźli, przynajmniej w tym projekcie.

Od festiwalu minęły już dwa tygodnie, a ja wciąż myślę o tym, co usłyszałem. Były to zupełnie różne propozycje, różne koncepcje muzyki, różne podejścia do wykonań. Nie wszystkie mnie przekonały – ale to chyba dobrze. Jazz to nie zupa pomidorowa, nie dla każdego musi być taki sam i nie każdy musi go lubić w taki sam sposób. Na pewno to doświadczenie przekonało mnie do wybiórczości – nie ma przecież sensu, żebym tracił czas na słuchanie rzeczy, które do mnie nie przemawiają. Chciałbym tu być dobrze zrozumiany, jest przecież wiele świetnej muzyki, która mimo wszystko mnie nie porusza. Na przykład Upward Spiral Marsalisa i Ellinga to wybitny projekt i świetna płyta, ale nie miałem potrzeby wracania do tych nagrań po festiwalu. Pomysłów na jazz jest w tym momencie tyle, że ja po prostu nie jestem w stanie tego ogarnąć, więc wolę bardzo świadomie pozwolić, by pewne zjawiska mi umykały. Wolę wybierać – i może właśnie to najbardziej zapamiętam z tegorocznych Warsaw Summer Jazz Days. To, że mogłem zweryfikować przeczytane recenzje, zasłyszane opinie. Bo koncert, niezależnie od całej machiny promocyjnej, stojącej – bądź nie – za artystą, to chwila prawdy. Albo coś mnie przekonuje, albo nie. Ja wiem, że specjaliści od marketingu woleliby powiedzieć mi, co mi się podoba, ale ja zdecydowanie lepiej czuję się samodzielnie kształtując własne opinie. Wniosek banalny, ale chyba właśnie wybór odróżnia słuchanie muzyki od konsumpcji tejże.

No dobrze, wystarczy na dziś. Tym bardziej, że po festiwalu zostałem z kilkoma dobrymi płytami, i zamiast filozofować wolę dziś po prostu posłuchać muzyki. Harriet Tubman, Aramintha. Jeszcze raz.