Lekcja Profesora Marsalisa na festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / www.TESTIGO.pl

Nastał w końcu ten dzień, w którym Festiwal Jazz Jantar na chwilę przeniósł się w dostojne progi Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. Wiadomo – jazz w filharmonii wygląda i smakuje inaczej, w związku z czym na gdańskiej Ołowiance grają wyłącznie muzycy z najwyższej światowej półki. Tacy, jak ci z grupy Branford Marsalis Quartet, która zagrała na jej scenie w poniedziałek.

Na ten koncert wiele osób czekało z niecierpliwością. Nazwisko Marsalisa od lat jest gwarantem wykonawczej perfekcji, i wątpliwości co do tego aspektu poniedziałkowego koncertu nie mogło być absolutnie żadnych. To, co usłyszeliśmy wczoraj ze sceny, brzmiało doskonale. Branford Marsalis, Joey Calderazzo, Eric Revis i Evan Sherman grali klarownie, profesjonalnie i z tego rodzaju pewnością, która cechować może jedynie mistrzów w swojej klasie.

Obcowanie z muzyką tak szlachetną jest za każdym razem niekwestionowaną przyjemnością. Nie ma się rzecz jasna co oszukiwać, że Branford Marsalis oferuje produkt. Ale szaleństwem byłoby zaprzeczyć, iż produkt ten przy całej nieskazitelności technicznej posiada iskrę autentyzmu i muzycznej zabawy, o której tak wielu funkcjonujących na podobnej wysokości piedestału zapomina, a która dla jazzu była, jest i zawsze będzie wartością fundamentalną. Profesor Marsalis ze swoim bandem zaprezentowali energiczne, skonstruowane z dużym znawstwem show. Wiedza, jak rozprowadzić akcenty, wyczucie momentów, w których należy przyspieszyć, spowolnić lub dać przestrzeń dla popisu solowego danego z muzyków mogłyby spokojnie znaleźć miejsce w podparyskim Sèvres. Wrażenie, że podczas grania muzycy trzymają się ściśle jakiegoś umówionego wcześniej regulaminu traciło na sile, gdy raz po raz z wielką mocą odzywała się generowana przez Marsalisa „tenor madness” (jak w znakomitym "52nd Street Theme" Monka), gdy saksofonista jął zawadiacko przekomarzać się z pianistą Joey’em Calderazzo lub gdy Eric Revis z zaangażowaniem podśpiewywał, grając linię kontrabasu.

Otwarcie Branforda Marsalisa na muzyczną świeżość nie mogło zostać zakwestionowane po tym, jak w repertuar koncertowy włączył soczyście zagrany, dynamiczny, niesforny utwór Theloniousa Monka tudzież zaaranżowany z dużą fantazją standard "Cheek To Cheek". I choć Branford Marsalis nie mógł wyzbyć się profesorskich nawyków, nawet na scenie instruując i strofując 21-letniego perkusistę Evana Shermana (który wobec tak protekcjonalnych uwag lidera zachował godny podziwu spokój) to koncert obfitował w prawdziwość i radość, która z grania muzyki zawsze płynąć powinna. Najlepszym świadectwem jakości koncertu jest fakt, iż czas spędzony w filharmonii upłynął zadziwiająco szybko – dowód, iż nie na darmo mówi się, że szybko kończy się to, co dobre. Aż dziw, że publiczność rozeszła się po jednym tylko bisie – ale ostatecznie nie ma co narzekać, gdyż Jazz Jantar ma jeszcze wiele do zaoferowania.