Branford Marsalis solo - w prostej obecności

Autor: 
Paulina Biegaj
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

To był koncert z tych, na które się czeka. Każdy z nas na coś czeka. Obecne dni pokazują to wyraźniej. Jeśli jest czekanie, to nie ma końca. Czasem tylko nie umiemy nazwać tego, na co czekamy. A przecież jeśli nie koniec, to życie. Wniósł je w ciszę krakowskiego kościoła św. Katarzyny Branford Marsalis. 29 października rozpoczął swoim solowym repertuarem z płyty „In My Solitude”  jubileuszowe 60 Krakowskie Zaduszki Jazzowe.

Najpierw jest dźwięk. Potem jego krótkie wymiany. Zaczyna płynąć mowa. Przerywana ciszą. Płynie wszystkimi ludzkimi odczuciami, pragnieniami, wdzięcznością i prośbami. Wszystko dzieje się na żywo. W czyjejś obecności. Mowa staje się rozmową. Porywa wszystkie, niskie i wysokie, silne i lekkie, mocne i delikatne, głośne i ciche, bliskie i dalekie, głosy.

W tym porywie płyną coraz bardziej wartko. Wtedy, gdy zaczynasz coś rozumieć i odkrywać. Nasza rozmowa żyje czymś wspólnym. Łączy nas w tym, o co zgodnie pytamy. A jeszcze bardziej w zdolności do wzajemnych odpowiedzi. Czasem trzeba coś powtórzyć, czasem zaakcentować, a czasem zamilknąć.

Ile umiemy usłyszeć, wysłuchać i przyjąć? Ile zrozumieć z ubogiej mowy przerywanej ciszą? Z dźwięku słowa? Najpierw jest słowo. Słowo muzyki, którą mówi do nas Branford Marsalis. W gotyckim kościele. W prostej obecności. Chce nam przekazać trochę życia. Abyśmy z każdym dniem czekali na nie od nowa.