Nie chcę przepychu, chcę muzyki – rozmowa z Branfordem Marsalisem

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (https://www.branfordmarsalis.com/photos)

Jeden z najsłynniejszych i największych dziś saksofonistów nowoczesnego jazzu ma dziś urodziny. To znakomita okazja przypomnieć wywiad, w którym nie pada ani jedno pytanie ani o jego wpsółpracę ze Stingiem, ani o jego autorskie płyty, ale za to kilka o jazz, pop, Adele, Jeffa Buckleya, sytuację czarnych Amerykanów, Eddiego Vadera czy porozumienie ACTA i boks.

PJ: Nicholas Payton napisał ostatnio wiersz,  w którym orzekł, że jazz umarł w 1959 roku i od tamtej pory nawiedzani jesteśmy tylko przed jego duchy. Co Pan na to?

BM: To jest spór, który zaczął się, gdy wielu Europejczyków zorientowało się, że metodologia, którą dotychczas się posługiwali, przestała działać. I zaczęli mówić: „Mamy teraz nowy jazz, europejski. To wszystko, co dzieje się za oceanem, jest w porządku, ale my mamy swoje własne melodie folkowe”. Bo przecież muzyka klasyczna to w sumie nic innego jak europejski folk, ożywiony na naprawdę niesłychane sposoby! Nicholas Payton próbuje udawać, że pięćdziesiąt lat jazzu w ogóle się nie wydarzyło i zaczynamy od punktu zerowego. Ale to nie ma nic wspólnego z muzyką. To tylko kłótnia o terytorium. Zaciekawiła mnie nawet, ale tylko dlatego, że jest aż tak płytka i durna. Żenujące, że ludzie ciągle wchodzą w ten spór. Za takimi ludźmi jak Francis Fukuyama stała przynajmniej jakaś idea. Błędna – ale stawiając śmiałe tezy, zawsze ponosi się jakieś ryzyko.

Ale Nicholas Payton nie mówi nawet o muzyce. Wkurza go, że jacyś biali kolesie z Norwegii grają jazz i tupie nogą: „Jazz to muzyka czarnych Amerykanów!”. Gdyby Nicholas Payton zajmował się muzyką, można by podyskutować. Gdyby krytykował białych muzyków za to, że nie potrafią osiągnąć tak wysokiego poziomu, jaki się im przypisuje, byłby to – być może – materiał na ciekawą dyskusję. Ale on porusza tylko kwestie rasowe. Czuje się urażony nie tym, że to marni muzycy, którzy nie rozumieją jazzu, tylko tym, że to biali muzycy. To jak z filmów Spike'a Lee! „Gdzie są wszyscy czarni?! Dlaczego nie ma tu żadnych czarnych braci?!”. Nie wiem, dlaczego niektórym wydaje się to tak ważne. Nie wiem, dlaczego przywiązujemy taką wagę do tych głupstw. Wiem tylko, że jeśli nie nabierze się zdrowego dystansu, świat poleci do przodu i można zostać z tymi bzdurami, które się dziś wygaduje. Przypomina mi to historię ze znanym amerykańskim komikiem, Dennisem Millerem, który zawsze pozował na liberała, a po atakach z 11 września nagle został zajadłym konserwatystą. Rozmaici ludzie pytali mnie, co sądzę o tej przemianie Dennisa Millera. A ja odpowiadałem: „To bez znaczenia, co myślę o nim w 2001 roku. Ważne, co będziemy o nim myśleć w roku 2011”. Kiedy w rozmowach wracam do tych spraw, zawsze przychodzi mi na myśl popkultura.

PJ: Co Pana zdaniem sprawia, że ta sprawa wciąż powraca? Skąd bierze się ta obsesja definiowania muzyki?

BM: Myślę po prostu, że ludzie, którzy mają taką potrzebę definiowania muzyki, nie rozumieją naprawdę, o co w niej chodzi. Jeśli ktoś mnie pyta, co sądzę o norweskim jazzie, to odpowiadam, że nie mam pojęcia, co to znaczy. Dla mnie to po prostu jazz. Za chwilę pada zwykle następne, pełne oburzenia pytanie: "No to co w takim razie jest jazzem?". Kiedyś zapytał mnie o to John McLaughlin. „Mówisz po francusku, prawda?” – odpowiedziałem mu na to. – „Ale czy potrafiłbyś mi powiedzieć, co to jest francuski, dać mi precyzyjną definicję języka francuskiego? Ale jestem przekonany, że gdy go usłyszysz, będziesz wiedział, że to on”. „Dobrze powiedziane” – przytaknął John. A tak w ogóle, to podejrzewam, że ludzie którzy zadają takie pytania o jazz, wcale nie chcą usłyszeć odpowiedzi. 

PJ: Często narzekał Pan na popkulturę. Na to, że jazz nie jest w centrum jej zainteresowania. Potrafi Pan dostrzec coś pozytywnego w popkulturze?

BM: Nie. Ale jest, jak jest i pogodziłem się z tym. Teraz wszyscy mówią o Adele, bo wygrała sześć Grammy. Adele to taki powiew świeżości i coś nowego w tym, czym pop jest na co dzień. Ale gdyby mnie, 51-letniemu facetowi, kazano wybierać, czy wolę posłuchać Adele czy Arethy Franklin, to wybiorę Arethę. Co nie znaczy, że uważam, iż nie powinno się słuchać Adele. To mój osobisty wybór. Moje dzieci uwielbiają Adele! Ma niezły głos, śpiewa z dużą wrażliwością, co jest miłą odmianą w popkulturze. I nie wchodzi w tę paskudną manierę opowiadania o samej sobie: „Ja, ja, ja, wszystko inne się nie liczy”. To tak bardzo typowe dla popkultury z tym jej całym blichtrem – kostiumami, fryzurami, garderobami i tancerzami. Oglądałem w telewizji urywki transmisji z ceremonii wręczania Grammy. Uważam, że Adele przyjęła ten sukces z wdziękiem i klasą. Stała z tym naręczem statuetek, ale jej twarz mówiła: „Nie mogę w to uwierzyć!”. To nie było: „Patrzcie, jaka jestem wspaniała!”. Ale postawiony przed wyborem: muzyka Adele czy Wagnera, wybiorę Wagnera. Przyznam zresztą, że nie przepadam nawet za słuchaniem muzyki, na której sam się wychowałem! Nie jestem jednym z tych, co to zrzędzą: „Za moich czasów to była dopiero muzyka!”. Wyrosłem już z tego. Ostatnio rozmawiałem z kimś o tym, że gdy wracam do domu – do Nowego Orleanu – i spotykam się z moimi dawnymi kumplami, mam wrażenie, jakby nic się nie zmieniło. Są tacy sami jak w latach 70. Wygłupiamy się jak dawniej, rozmawiamy o tych samych bzdurach, świetnie się bawimy. Jednak wiem, że nie jestem tą samą osobą, co kiedyś. Zanim wyjechałem, nigdy nie czytałem Goethego, nie czytałem Rilkego, nie słyszałem Wagnera, Pucciniego. Nie słyszałem wtedy większości jazzowej klasyki. Teraz, gdy wracam, jestem już zupełnie kimś innym. Byłem tu [kiwa głową w kierunku okna hotelowego, wychodzącego wprost na Operę Wiedeńską], byłem w Rosji, gdy jeszcze była Związkiem Radzieckim, byłem w Rosji, gdy została po prostu Rosją. Widziałem rzeczy, których moi kumple nie widzieli. Ale czy mam z tego powodu się nad nich wywyższać? Jestem tylko inny. 

Ale wracając do muzyki pop... Jest przecież płyta Jeffa Buckleya „Grace”. Słuchałem jej ostatnio, bo jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że jej nie zna. Nie mogłem w to uwierzyć! Puściłem płytę, a on złapał się za głowę. „To jest nieprawdopodobne” – powtarzał w kółko. Opowiedziałem mu jego całą tragiczną historię Buckley’a [utopił się podczas kąpieli w rzece Wolf w Memphis w 1997 roku – PJ)]. Jeff Buckley był dla mnie skończoną doskonałością. Gdy się pojawił, pomyślałem, że ten facet przyszedł, by zbawić rock and rolla. Oto jest, nareszcie, wyczekany, wreszcie zrobi porządek z tym całym zasranym glam rockiem. Ale on nagle umarł. Gdy się o tym dowiedziałem, pomyślałem: Mam dość! Buckely to był prawdziwy talent, taki jeden na milion. Cała muzyka – rock, pop, jazz – polega na tym, że muzyk rozwija swój własny, indywidualny styl. Na styl Buckleya składały się chyba wszystkie rodzaje muzyki. Reprezentował wykształcony etos – słuchał niesamowitej ilości rocka z lat 70., jazzu, bluesa... Śpiewa na swojej płycie „Hallelujah” Leonarda Cohena, „Corpus Christi Carol” Benajmina Brittena, jego wykonania są lepsze niż oryginały. Znam tysiące klasycznych wersji tych utworów, a on je wszystkie bije na głowę. Wchodzi na taki poziom emocjonalności, który jest niedostępny innym. Wgryza się w te piosenki aż do rdzenia. To strasznie rzadkie – mieć kogoś o takiej wrażliwości i talencie w świecie popu, który pielęgnuje coś dokładnie przeciwnego, powierzchowność. Albo „Lilac Wine” Niny Simone! Znakomicie wykorzystał ten materiał, by nadać swojej muzyce wyjątkowy charakter. Część ludzi, która go słucha, nie ma nawet pojęcia, kim jest Nina Simone. Wiedzą za to, że gdy słuchają Buckleya, słuchają czegoś, czego nie słyszeli nigdy wcześniej. Kiedy umarł pomyślałem: „Drugiego takiego długo nie będzie”. Był trochę kimś takim jak Charlie Parker, który po prostu spadł z nieba. Gdy odszedł powstała wielka pustka, dziura nie do załatania.

 

PJ: Buckley wydał płytę „Grace” w 1994 roku. Mówi Pan, że był powrotem do rocka, który nie potrzebował wytapirowanych fryzów. Ale przecież przed Buckley’em pojawiła się muzyka grunge i ludzie, tacy jak choćby Eddie Vedder.

BM:  Buckley był czymś innym, ponieważ był tak doskonale osłuchany i poinformowany. Jego muzyka czerpała z mnóstwa różnych wpływów – od klasyki, przez bluesa po heavy metal. Kiedy słucham Pearl Jamu – podoba mi się, lubię ich. Jednak nie słyszę w nich takiej różnorodności. W pierwszych trzech utworach z płyty Buckley’a dzieje się więcej niż na ich pierwszych trzech płytach. Nie przeszkadza mi, że pop bywa powtarzalny. Lubię to bardzo w muzyce Led Zeppelin – tę mnogość motywów i sposób podejścia do nich. Powtarzali często gotowe już rzeczy, ale bawili się tym, niemal parodiowali. Mogli grać utwór Jamesa Browna, a Robert Plant śpiewał: „Where's that bridge?! Where can I find that bridge?! Take me to the bridge! I'm lookin' for the bridge!”. Może z pięć procent ludzi, którzy tego słuchają, rozumieją o co chodzi. Albo jak grają reggae, w „Dyer Maker”, to tak, jakby mówili: „Jesteśmy świadomi istnienia innych rzeczy na świecie”. W odróżnieniu od Whitesnake z tym całym szmelcem. To zupełnie inne podejście – ci faceci z Whitesnake chcieli po prostu zostać gwiazdami. Ale lata 60. i 70. to epoka ludzi przepełnionych pasją do studiowania muzyki. Buckley przypomniał mi właśnie o tamtych czasach. Eddie Vedder to kapitalny piosenkopisarz, ale nie usłyszałem jeszcze od niego czegoś, po czym złapałbym się za głowę i krzyknął: „Dobry Boże!”. Gdy słucham jego płyt, nie zastanawiam się: Skąd on to wziął? Wiem, skąd to wziął. A Buckley nie uznawał granic.

Lubię słuchać rozmaitej muzyki, lubię na przykład Dave Matthews Band. Ale kiedy budzę się rano, wstaję z łóżka i włączam muzykę, wybieram taką, która wbije mnie w mur. Nie słucham już muzyki tylko dla przyjemności czy afirmacji. Słucham dla informacji. Już nie po to, żeby poczuć się miło, tylko żeby poszerzyć moje myślenie o muzyce i świecie. Siłą rzeczy, musiałem się więc trochę usunąć się ze świata muzyki popularnej, ponieważ nie chodzi w nim o to, żeby się rozwijać. To jest tak jak z Marvinem Gayem, który jedyną odrobinę atencji ze strony świata muzyki popularnej otrzymał, gdy nagrał banalne „Sexual Healing”. I dostał za to Grammy! Nawet on sam nie wytrzymał i dziwił się. „Stworzyłem tyle muzyki, a nagradzacie mnie za coś takiego?!”. Świat popu nie przyjmie mnie z moją muzyką, ponieważ świat popu przyjmuje tylko to, co sprawi, że poczuje się dobrze sam ze sobą. Nie ma sprawy. Ale ja po prostu potrzebuję czegoś innego.

PJ: A nie wydaje się Panu, że takie postaci jak Louis Armstrong czy Miles Davis stały się już bohaterami popkultury? Chyba każdy zna „What A Wonderful World”, „Kind Of Blue” czy „Take Five”.

BM:  Każdy zna „What A Wonderful World”, ale już nie koniecznie „West End Blues”. Ludzie słyszeli o Armstrongu, znają „Hello Dolly” i „What A Wonderful World”, ale nie znają „Hobo, You Can't Ride This Train” czy „I Gotta Right To Sing The Blues” i wszystkiego, co uczyniło go wielkim. Tym, czym zachwycają się inni muzycy. „What A Wonderful World” do tych rzeczy nie należy. Nie potrafię śpiewać, ale nawet gdybym potrafił, nie chciałbym tego śpiewać. Broń Boże, nie osądzam Louisa Armstronga! On urodził się w roku 1901 – jest rówieśnikiem jazzu, jednym z ojców założycieli. Pan Armstrong robił, co uważał za słuszne. Ja podjąłem własną decyzję. Miałem sporo okazji, żeby zrobić coś w popie i zostać tam na stałe, ale ja wolę coś innego. Miles Davis chciał być w popie. Nagrał „Kind Of Blue” w 59' a potem nagrał „Nefretiti”, o którym nikt nie usłyszał. Nagrał „Miles Smiles”, „Filles de Kilimanjaro” i znów nikt tego nie słuchał. Zdarzają się jednostkowe strzały, jak „Take Five” Dave’a Brubecka –  wszyscy to znają. Ale przecież Brubeck przez dwadzieścia lat tworzył muzykę, której nikt nie słyszał! To jest prawdziwa spuścizna jazzu! Możesz mieć trochę szczęścia i przemycić piosenkę, która się spodoba. Ale to nie znaczy, że tak będzie zawsze. Trzeba spuścić głowę i wracać do roboty. Pamiętam, gdy pojawiła się Beyonce. Oglądałem jej teledyski, ale z wyłączonym dźwiękiem. To piękna dziewczyna, pięknie tańczy, jest ekscytująca, zmysłowa. Oglądałem ją i wzdychałem. Aż ktoś mnie zapytał: „Co myślisz o Beyonce?”. „Niezła jest” – odpowiadałem. „Co myślisz o jej głosie?” „A czy to ma znaczenie?” – odparłem. No bo nie ma znaczenia! 

 

Kłopot z popkulturą polega na tym, że nie mówi ona: rób to, co lubisz, i rób to najlepiej, jak się da. To raczej: wpasuj się w oczekiwania. To szczególnie dotyka czarnej muzyki. To ironia losu, ale w czasach znacznie trudniejszych, gdy czarni cierpieli dyskryminację rasową, w muzyce mieli więcej wolności. Mieliśmy mniej wolności społecznej, a więcej możliwości twórczych. Byli czarni muzycy, którzy nawet śpiewali muzykę country. Albo zespoły jak The 5th Dimension. Słodki Jezusie! Jakież to było białe z tym całym „Age of Aquarius”! Albo Sammy Davis Jr., udający Sinatrę. Byli Chambers Brothers, był Hendrix grający rocka. Grali to, co chcieli, bawili się stylami. A dziś każdy czarny musi obowiązkowo być raperem albo wokalistą R’n'B. Daliśmy się zapędzić do tej dziury! Dziś odpadasz, nawet jeśli masz świetny głos, ale nie umiesz tańczyć. Jeśli nie umiesz, bujasz biodrami jak Usher, nie masz szans. Doszło do tego, że wszystko w tej popkulturze jest potwornie sztuczne i wyrachowane, że przestało być dla mnie inspirujące. A kiedyś było. Nawet mój ojciec, fanatyk jazzu, słuchał Marvina Gaye'a i Steviego Wondera. Kiedyś można było dostrzec jakąś wspólnotę, jakąś więź między muzykiem a słuchaczem. Dziś został producent i jego maszyneria. I muzyka też jest jakaś taka martwa.

Niektóre utwory oczywiście wpadają w ucho, jak na przykład „Single Ladies” Beyonce. Moje dzieciaki namawiają mnie: "Dlaczego tego nie grasz?". A ja się ich pytam: A co mam tam zagrać? Dobrze, przyjrzyjmy się temu. Jeśli zagram „Cherie Amour” Steviego Wondera, wiem dokładnie, co mam grać – jest tu coś do ugrania. A teraz weźmy „Single Ladies”. Którą z partii mam zagrać? Bo są tylko trzy. I linia basowa, która cały czas gra to samo. Nie potrafię grać na perkusji, więc mogę zagrać po prostu skalę. A potem drugą skalę. Czy to będzie brzmiało ciekawie? Nie. Nic się tu nie dzieje. Dzieciaki ciągle narzekają, że nie próbujemy grać tych numerów... ja nawet nie wiem, jak je zagrać! Tam nie ma nic do zagrania! Gdybym zagrał to z zespołem na scenie, może ktoś by się uśmiechnął i ucieszył, bo rozpoznałby piosenkę. Ale gdybym mógł usunąć ten kawałek z twojej pamięci tak, że nigdy nie słyszałbyś o Beyonce, i zacząłbym grać coś takiego [imituje brzmienie elektronicznej perkusji] pomyślałbyś, że jestem jakimś totalnym poparańcem. Muzyka pop nie potrafi zdobyć się na szczerość, więc potrzebuje tego całego przedstawienia – wielkich scen, świateł i efektów specjalnych. Led Zeppelin nie potrzebowali tego szmelcu, wychodzili na scenę i po prostu powalali wszystkich swoją muzyką. The Who też nie potrzebowali sztucznych ogni. Gdybym miał grać w zespole, to byłby właśnie taki zespół. Nie chcę przepychu, chcę muzyki.

PJ: Niedawno na koncercie w Warszawie wystąpiła Dee Dee Bridgewater i bardzo wiele opowiadała o problemie rasizmu w Stanach. Mówiła, że jest wciąż obecny i wpływa na świat muzyczny. Potem zaśpiewała „Strange Fruit”. Potwierdzisz jej zdanie? Wydaje się, że między Polską a Stanami jest pewna luka komunikacyjna. Nie słyszymy na co dzień o problemach rasowych; wydawało się, że ta kwestia to już przeszłość.

BM: Pewnie, że o tym nie słyszycie. Żeby o tym wiedzieć, musielibyście mieć czarną stację telewizyjną. Ale sedno tkwi w tym, co powiedział mi mój ojciec. Chyba się zestarzałem, że to wspominam. Ze trzydzieści lat temu powiedział: „Czarni narzekają, że Ameryka jest rasistowska, jakby kiedyś była krainą mlekiem i miodem płynącą. Jakby się wczoraj obudzili. Jakby znienacka ktoś wyciągnął im dywan spod nóg i powiedział: «To nie miejsce dla was». Tak tu jest odkąd się tu znaleźliśmy więc czemu się tu dziwić? To całe gadanie o niesprawiedliwości... Synu, świat nie jest sprawiedliwy. Nigdy nie był. Pogódź się z tym i żyj własnym życiem”. To zabawne, że Dee Dee gada takie rzeczy, bo ona jest ode mnie starsza i powinna o tym wiedzieć! Powinna już zauważyć, że świat nie jest sprawiedliwym miejscem. Stan Getz nauczył się grać na saksofonie, słuchając Lestera Younga. Podczas ich wspólnej trasy koncertowej zarabiał pięć razy więcej niż Lester, bo Lester był czarny. Po części to była wina Younga, że nie domagał się więcej pieniędzy, po części Getza, który nie nalegał na sprawiedliwszy podział. Ale tak już jest i zawsze było. Rasizm w Ameryce ma europejskie korzenie, wszystko zaczęło się właśnie tam. Problemów rasowych było kiedyś mniej, bo było mniej czarnych ludzi. Teraz, gdy jest ich coraz więcej, zaczyna się je dostrzegać. Nie dzieje się nic nowego. Różnica na korzyść jest taka, że dziś, gdy komuś nie podoba się to, jak wyglądam, może napisać o mnie źle w gazecie, ale nie może mnie zabić. Nie może już wsadzić mnie do więzienia za niewinność. Nie może pozbawić mnie możliwości zarabiania na życie. Nie ma już czegoś takiego jak „karta muzyka” [Cabaret Card] którą zabierali – jak Monkowi – jeśli byłeś „niegrzecznym chłopcem”. Zabierali ci ją i nie mogłeś grać. Teraz nie mogą tego zrobić. Nie ma co narzekać. Cała reszta jest dla mnie bez znaczenia – nie chcecie mi przyznać nagrody Grammy? Mam to gdzieś. Nie chcecie pisać o mnie w gazetach? Nie zależy mi. Kocham mój zespół, kocham grać z tymi ludźmi i jeszcze, Bogu dzięki, ktoś nam za to płaci. Na co mi popularność? Jeśli chodzi ci o popularność, to po co zabierasz się za granie jazzu? Wystarczy popatrzeć na historię, żeby to zrozumieć. To chyba najgłupsza rzecz, jakiej można oczekiwać od jazzu! A jednak mnóstwo ludzi wciąż się spodziewa, że grając jazz, zdobędą sławę.

 

PJ: A co myślisz o zamieszaniu wokół ACTA i ściąganiem muzyki z internetu za darmo? Przeszkadza ci to?

BM: Pamiętam, jak pojawiła się na rynku technologia cyfrowa. Jedynymi, którzy się jej sprzeciwiali, byli ci, którzy na muzyce zarabiali największe pieniądze – szefowie korporacji płytowych. Żaden muzyk nigdy by nie narzekał na jakość zapisu dźwięków w technologii cyfrowej. Przeciwnie! Podziwiano tę jakość, nie mogliśmy się jej doczekać. Wiele grubych ryb z korporacji jest przeciwko bootlegom i piractwu. A ja myślę, że nawet jeśli ktoś ściągnie sobie za darmo moją płytę, nie płacąc mi za to, to przynajmniej posłucha mojej muzyki. Nie stanowiło to dla mnie nigdy problemu, uważam, że to jest świetne. Przeciwko internetowym piratom występują najbardziej szefowie wielkich korporacji płytowych i filmowych. Ja po prostu chcę grać muzykę. Powtarzam – jestem szczęściarzem, bo mi jeszcze za to płacą. Pewnie, fajnie byłoby mieć więcej pieniędzy, ale ja nie potrzebuję więcej. Wielu muzyków, gdy zaczyna zarabiać, od razu się zastanawia, w jaki sposób zdobyć więcej pieniędzy. Nie mam czasu na takie drobnostki, jak zastanawianie się w jaki sposób najlepiej zabezpieczyć moją muzykę przed kopiowaniem. 

Zbyt jestem zajęty uczeniem się i graniem. Nie martwię się, jak sprzedają się moje płyty. Niech się inni o to martwią. Dziś w Stanach mamy kłopot co zrobić, żeby ludzie dowiedzieli się o nowej płycie, która właśnie wychodzi. Tak samo było w czasach, gdy liczbę ludzi kupujących płyty szacowano na dwadzieścia milionów. Dziś mamy ich sto milionów. Co zrobić, żeby dowiedzieli się o nowej płycie? Są tacy, którzy przytaczają przykład indie rocka. Dzieciaki grzebią w internecie, żeby znaleźć tę muzykę. Ale jazzu nikt nie szuka. Mam swoją stronę internetową, ale nie uważam, żeby to było lekarstwo na wszystko. Już dawno mówiłem, że internet nie zmieni jazzu, mówiłem to w czasach, gdy wszyscy twierdzili inaczej i żeby ludzie kupowali jazzowe płyty, dodawano bonusowe utwory dla iTunes. To miało być jak czarodziejskie hasło! A ja mówiłem, że nie wydaje mi się, żeby ludzie w ten sposób mieli kupować jazz. Wyszło na moje. Wiem, jak to jest, siedziałem w tym, w tej całej popkulturze. Grałem ze Stingiem, grałem w programie Jay’a Leno. Wiem, o czym mówię. I to, co chcę zrobić ze swoim życiem, jest dokładną odwrotnością tego wszystkiego, co się wiąże ze sprzedażą płyt, uznaniem i sławą. Nikt mi nie mówi, że ponieważ udało mi się nagrać w zeszłym roku wielki przebój, to żebym nagrał coś identycznego. Robię tylko to, co sam uważam za właściwe. Czuję się szczęściarzem, że mogę tak żyć.

 

PJ: Muszę zapytać jeszcze o Sonny'ego Rollinsa. Często wspomina Pan o nim jako źródle inspiracji zarówno muzycznej, jak i intelektualnej. To chyba jeden z Pańskich ulubionych muzyków?

BM: Sonny jest po prostu najlepszy! Jest bardzo nielinearny. Mnóstwo muzyków uwielbia Coltrane'a i próbują go naśladować, bo gra bardzo linearnie; można to znacznie łatwiej zapisać. Muzyka Sonny'ego Rollinsa ma w sobie tyle rytmu, że nawet trudno powiedzieć dokładnie, co gra. Nie da się tego zapisać w książce, to nie miałoby tam sensu. Dlatego nie ma książek z jego muzyką. Sonny występuje przeciwko temu całemu nudnemu kiwaniu głowami i nóżkami do muzyczki. To wielki umysł. Mógłbym opowiedzieć tysiąc historii o Sonny’m Rollinsie. Grałem w zeszłym roku koncert w Serbii. Sonny występował poprzedniego wieczora. Spotkałem jego kierownika trasy i poprosiłem go, by pozdrowił ode mnie Sonny'ego. Siedziałem z Everettem Harpem, smoothjazzowym saksofonistą, który grał wtedy z gwiazdą włoskiego popu, Erosem Ramazzottim. Nawet wybrałem się na jego koncert, to było bardzo interesujące. Jego zespół zawsze gra dobrze, ludzie kochają jego muzykę i znają każde słowo w piosence. On śpiewa przez nos, co doprowadza mnie do szału, ale z drugiej strony jest w nim coś i rozumiem, dlaczego ludzie tak za nim szaleją. W każdym razie, byłem tam głównie dla Everetta, który tego wieczoru grał świetne sola. Siedzieliśmy potem, gadając godzinami, i nagle zjawił się ten kierownik trasy Rollinsa i mówi mi: „Sonny chce z tobą porozmawiać. Jest w pokoju 218”. Zatkało mnie. Powtarzałem jak mantrę:  „O mój Boże!, o mój Boże!”. Pobiegłem do pokoju Sonny'ego i rozmawialiśmy chyba z kwadrans. „Słyszałem o tobie wiele dobrego” – powiedział Sonny. – „Chciałbym przyjść i posłuchać, jak grasz”. „Zapracowałeś na odpoczynek” – odparłem. – „Nie przychodź dzisiaj na koncert”. A on na to: „Nie, nie. Chcę cię usłyszeć!”. „Jak chcesz mnie usłyszeć, to puść sobie „Saxophone Colossus” i wyobraź sobie, że ktoś gra to bardzo źle” – powiedziałem – „To będę ja.”   Pośmialiśmy się razem, było świetnie, potem zszedłem na dół do zespołu. Tamtego wieczoru grałem naprawdę nieźle.

 

PJ: Po koncercie Rollinsa we Wrocławiu słyszałem, jak muzycy z jego zespołu mówili o nim niemal jak o świętym, a perkusista Jerome Jennings porównał go nawet do boksera wagi ciężkiej. Widzisz jakieś powinowactwa między jazzem a boksem?

 

BM:  Najlepiej chyba ujął to George Foreman. Rozmawiał z dziennikarzami, którzy pytali go o wagę ciężką i ciosy. A on powiedział: „Nie chodzi mi o pojedyncze ciosy, chodzi mi o boks. Z boksem jest jak z jazzem – im lepszy się robi, tym mniej ludzie go lubią”.