To był rok..według Bartosza Adamczaka

Autor: 
Bartosz Adamczak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne
Tak jak tuż po pierwszym listopadowym weekendzie zaczynają się pojawiać dookoła zapowiedzi świątecznego szaleństwa tak też pojawiają, się licznie, choć najpierw nieśmiało, podsumowania roku (prawie) minionego w branży wszelakiej, w tym tej bliskiej czytelnikom jazzarium.pl czyli muzycznojazzowej. 
 
Wyzwanie to karkołomne polega zazwyczaj polega na punktowaniu płyt wydanych między styczniem a listopadem, których w tymże okresie udało się wy- (lub gorzej, prze-) słuchać i o których w grudniu się jeszcze pamięta. Ostrzec więc muszę tych, którzy w tym tekście takiej listy “Best of” szukać bedą. I to bynajmniej nie dlatego, że list takich sporządzać nie lubię, ale w tym roku w śledzeniu wydawniczych nowości uczestniczyłem w stopniu znikomym, zdecydowanie mniej intensywna była też moja działalność recenzencko-bloggerska (dla przypomnienia www.jazzalchemist.blogspot.com). Zamiast listy top ten, kilka refleksji okołomuzycznych, które być może kogoś zainteresują. Siadając do ich spisania myślałem o roku minionym, przy ponownym przejrzeniu tesktu myślę sobie, że mogły powstać one równie dobrze rok lub 2-3 lata wcześniej.
 
1. Koncerty (Festiwale)
Muzyka jazzowa, improwizowana żyje na scenie, tam się rodzi i tam oddycha pełną piersią. To Robert Fripp powiedział, że płyta jest jak list miłosny a koncert jak namiętna randka. Nie żałuję ograniczenia ilości nowych płyt pojawiających się w odtwarzaczu, ale nie żałuję tym bardziej żadnego wysłuchanego koncertu w tym roku. Zwieńczeniem było jesienne szaleństwo festiwalowe, którego odsłonę krakowską starałem się dla Państwa relacjonować. Koncert Barry Guy Blue Shroud Orchestra był zaiste doświadczeniem niezwykłym, którego ewentualne nagranie płytowe będzie ledwie namiastką. 
 
 
2. Serce roście patrząc na te czasy...
Cieszy ogromnie ilość nowych, młodych, kipiących talentem oraz energią jazzowych projektów. Pojawia się na polskiej scenie pokolenie muzyków z doskonałym warsztatem , z akademickim backgroundu ale też i artystów o szerokich horyzntach, młodych “catów” pozbawionych kompleksów. Przebojem w poprzednich latach wkroczyli na jazzową scenę Piotr Orzechowsk czy Dominik Wania, obserwacja uważna pokazuje, że mają całe grono następców. Lokalny patriotyzm krakowski każe zwrócić na uwagę postacie Kuba Płużka ale też Mateusza Gawędy czy Sławka Pezdy (udany występ w duecie w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej)
 
3. People, places, things...
Tak nazwał Mike Reed zespół, z którym składa hołd jazzowej historii Chicago. Ale to nie o nim ani o Chicago ma być mowa. Ludzie najpierw, potem miejsca. Dzięki nim muzyka jazzowa ma w kraju nad Wisłą ostatnio pole do rozwoju. Nie mam okazji niestety zjechać koncertowo całego kraju więc będzie bardzo wybiórczo ale nie sposób nie docenić roli jaką Pardon To Tu ma dla warszawskiej sceny improwizowanej (jeszcze kilka lat temu takie określenie byłoby abstrakcją). Krakowska Alchemia przeobraża się w klub jazzowy właściwie tylko jesienią ale jest to wtedy wspaniały klub jazzowy. A gdzieś w całkowitym undergroundzie istnieje sobie taka skromna przestrzeń artystyczna jak galeria I!, w której żyje krakowskie środowisko improwizatorów. Warto odwiedzać te miejsca ponieważ – patrz punkt pierwszy.
 
4. Nadprodukcja.
Jest zmorą epoki cyfrowej. Żyjemy w czasach, w których nagranie i wydanie materiału muzycznego jest tylko trochę trudniejsze niż wyjście do sklepu po bułki. Ta część ludzkiej populacji korzystająca z dobrodziejstw internetu ma jednocześnie nieograniczony niemal dostęp do twórczości wszelakiej. Powstaje przy tym wiele nagrań o wartości archiwalnej niemal wyłącznie, pozbawionych zamysłu artystycznego i myśli edytorskiej. Z przesytem nowości związane było moje odejście w tym roku od namiętnego poszukiwania nowości. 
Ale bynajmniej nie chcę wyrokować ponuro – nigdy, także w złotej epoce jazzu, nie było tak, że każda nagrana płyta musiała być arcydziełem. Być może 50 lat temu oszczędzano taśmę bardziej niż dzisiaj bajty, ale naiwnym byłoby sądzić, że wszystkie wydawnictwa takiego Blue Note są pozycjami obowiązkowymi jazzowej płytoteki. Nie wypada narzekać na dużą ilość dobrej muzyki, nawet jeśli przez to trudniej wynaleźć te najpiękniejsze nuty. 
Jednocześnie warto docenić wydawnictwa, które tworzą swój katalog w sposób wyraźnie przemyślany. Aktywność ForTune, poziom wydawniczy, artystyczny oraz konsekwentne budowanie marki “polski jazz” muszą cieszyć i budzić szacunek (patrz punkt 2).
 
 
5. Powrót do korzeni. Winyl & Swing
Miłośnicy winyla są rozpieszani przez kolejne wydawnictwa hołdujące czarnemu krążkowi. Zakup jednego z takich wydawnictw (pięknie wydany przez Laurence Family album duetu Paal Nilssen-Love & Ken Vandermark) zachęcił mnie do powrotu do tego formatu a efekt był zaskakujący. Wygrzebałem z kartonów kilka pozycji, następnie zacząłem przeczesywać internetowe aukcje – okazało się, że za złociszy kilka można cieszyć ucho cudną muzyką, często lekko przybrudzoną analogowym trzaskiem ale brzmiącą tym bardziej romantycznie. 
I tak zakochałem się ponownie w jazzie! Zasłuchuję się od miesięcy w kolejnych wcieleniach Orkiestry Duke'a Ellingtona, radosnej trąbce Louisa Armstronga, lirycznych saksofonach Lestera Younga i Bena Webstera.  Tupię nóżką do beztroskiego swingu trąbki Charlie Shaversa, ognistych bitw jam session z serii Jazz at the Philharmonic. A to wierzchołek góry lodowej, olśniewa bogactwo jazzowej historii w każdej możliwej odsłonie. Zachwycają królowie fortepianu Art Tatum, Earl Hines, Erroll Garner.  Swingowi i bopowi trebacze Harry Edison, Ronnie Braff, Roy Eldridge, “Hot Lips” Page. Nawet zakurzona stylistyka fusion odzyskuje blask (pierwsza płyta Weather Report!). Odżywa też i marka polish jazz ale nie samym jazzem też człowiek żyję wiec gdzieś pokrzykuje Ray Charles, Czesław Niemen, SBB czy Stevie Wonder (przyznaje się bez bicia – nigdy nie słuchałem specjalnie a teraz gotów jestem uznać wszystkie płyty z lat 70tych za klasyki). Wspominałem wcześniej o tym, że nie każda płyta z katalogu Blue Note jest pozycją obowiązkową. Cofam, rozpoczęta na 75lecie seria winylowych reedycji jest cudowna. Ornette Coleman “New York Is Now” pojawiła się na rynku w grudniu, mogłaby właściwie z marszu zostać moją płytą roku. 
 
 
Taki to zbiór moich refleksji na zakończenie roku 2014, któremu przyglądałem się muzycznie trochę z boku. Z tej perspektywy mogę stwierdzić, że był to udany rok bardzo. Pierwsze miesiące roku następnego bedą zapewne poświęcone tradycyjnie słuchaniu płyt poleconych przez kolegów w wszelkich top ten 2014. Potem może jakoś nadgonię i znów będę mógł namiętnie śledzić nowości. Czas pokaże. Tymczasem wszystkim czytelnikom jazzarium.pl życzę samych cudownych dźwięków w roku 2015.