Dobro zespołu, dobro muzyki – wywiad z Dominikiem Wanią

Autor: 
Maciej Krawiec

Postać Dominika Wani pamiętam z początków mojego zainteresowania jazzem. Jednym z pierwszych festiwali, na który świadomie się wybrałem, była Bielska Zadymka Jazzowa w 2010 roku. Pozostało we mnie kilka znaczących wspomnień z tamtej edycji: magnetyczny McCoy Tyner, olśniewająca Dee Dee Bridgewater, energetyczny Igor Butman i... niepozorny pianista z kwintetu Jerzego Małka, który prezentował bardzo ciekawe, intrygujące partie solowe. Tym pianistą był właśnie Wania, którego potem z wyjątkową satysfakcją słuchałem na wielu koncertach oraz płytach. Od dawna chciałem z nim porozmawiać i oto trafiła się bardzo dobra ku temu okazja: wydanie przez wytwórnię ECM albumu „Unloved” kwartetu Macieja Obary. Wania, zachwalany niemal na każdym kroku przez saksofonistę, gra w jego zespole od 2011 roku. I między innymi tego kwartetu oraz sesji dla ECM dotyczyła nasza, długo oczekiwana przeze mnie, rozmowa.


Wkrótce światło dzienne ujrzy nowa płyta kwartetu Macieja Obary pt. „Unloved”. Jesteś częścią tego zespołu już od kilku lat, ale po raz pierwszy Wasz album wydany zostanie przez słynną wytwórnię ECM. Co to dla Ciebie znaczy?

Przede wszystkim jest to ogromny sukces Maćka i jemu należą się słowa uznania oraz szczere gratulacje, że konsekwentnie przez tyle lat dążył do tego celu i osiągnął go. Jestem mu wdzięczny za to, że kilka lat temu zaprosił mnie do tego kwartetu i że nadal chce ze mną grać. Dołączenie choćby po części do grona muzyków w katalogu tej najbardziej prestiżowej wytwórni jest dla mnie niewątpliwie spełnieniem artystycznego marzenia. Pamiętam, jak jakieś dwadzieścia lat temu kupiłem pierwszą w swoim życiu płytę kompaktową i była to „Bye Bye Blackbird” tria Keitha Jarretta wydana właśnie przez ECM. Nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś będę miał szansę zaistnieć w tej wytwórni i poznać osobiście jednego z najwybitniejszych producentów w historii.

Właśnie - jakie wrażenie zrobił na Tobie Manfred Eicher? Jaki był jego udział w procesie produkcyjnym?

Do tej pory nie miałem okazji nagrywać albumu jazzowego w obecności producenta. Sama świadomość, że jest nim Manfred Eicher, postać legendarna, powodowała niemały stres, ale także niesamowitą mobilizację – jak sądzę – u każdego z nas. Ogromne wrażenie zrobiło na nas to, jak myśli o muzyce. Jego wizja budowania formy w utworze – to, jak słyszy przestrzeń i jak wyobraża sobie warstwy pomiędzy poszczególnymi partiami instrumentów – może kojarzyć się z tym, jak buduje się dzieła muzyki klasycznej. Nie lubi, kiedy forma jest „pokawałkowana” i nie ma płynnej narracji. Jego sugestie nie były nachalne i nie narzucały niczego, były raczej życzliwymi podpowiedziami człowieka o olbrzymim doświadczeniu w pracy w studio. Zwrócił mi na przykład uwagę na taki, wydawałoby się, drobiazg, aby nie bać się częściej używać dłużej wybrzmiewających akordów. To dało doskonały efekt w postaci bardzo przejrzystej i jednocześnie gęstej warstwy akompaniamentu, pozbawionej nerwowości. Po nagranym „take’u” bezcenne było usłyszeć w słuchawkach jego głos mówiący „That was really great, come and listen”... Po przesłuchaniu całego materiału i dokonaniu wyboru, które kompozycje będziemy nagrywać, Manfred miał od razu wizję, jak będzie wyglądała dramaturgia albumu, kolejność poszczególnych utworów, długość przerw pomiędzy nimi a nawet czas trwania całej płyty. On też zaproponował, by tytuł utworu „Unloved” posłużył za nazwę albumu.

A jak wspominasz samą sesję?

Mogę śmiało powiedzieć, że była to najważniejsza i najdoskonalsza sesja nagraniowa w moim życiu. Wspaniałe studio, rewelacyjny fortepian, najlepszy na jakim nagrywałem, znakomity realizator i genialny producent. Brzmienie w słuchawkach było po prostu perfekcyjne, jak bym słuchał już gotowej płyty. Tak samo było przy odsłuchu w reżyserce. W końcu usłyszałem, jak naprawdę brzmi mój instrument i ja sam – wreszcie nie był to produkt „fortepianopodobny” (śmiech). Wszystko od początku było ustawione tak, że nie potrzeba było robić dodatkowego miksu. Nastąpiły tylko kosmetyczne poprawki w proporcjach. Tak naprawdę, po bardzo ciężkim pierwszym dniu kiedy to siedzieliśmy w studio praktycznie bez przerwy od 10:00 do 18:00, przegraliśmy cały materiał i nagraliśmy kilka wersji, cały album w finalnej postaci powstał drugiego dnia w ciągu około dwóch godzin. Nagraliśmy wszystko w jednym „take’u”. Sprawdziło się to, co w kontekście swoich sesji dla ECM mawiają Marcin Wasilewski, Sławek Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz: „magia drugiego dnia”. 

Czy to doświadczenie wpłynęło na Twoje postrzeganie pracy w kwartecie, relacji między Wami?

Wielką wartością, jaką dostrzegłem podczas tej sesji, był zupełny brak chęci „pokazania się” i wyzbycie się „artystycznego egoizmu” dla dobra zespołu i przede wszystkim samej muzyki. Przestało mieć znaczenie to, jaką solówkę zagrałem; że może powinienem nagrać jeszcze jedną wersję sola albo inaczej ująć intro do jakiegoś utworu. Wszyscy byliśmy w stanie w jakimś sensie zrezygnować z siebie, by zbudować coś razem.

Wasza grupa ma już kilkuletni staż, ale nie gracie ze sobą na co dzień. Gdy dochodzi do Waszych spotkań, potrzebujecie czasu by „nastroić się” na wspólną grę, czy też od razu komunikacja jest taka, o jaką chodzi?

Każdy koncert tego zespołu traktuję jak święto, tym bardziej, że – jak wspomniałeś – nie spotykamy się zbyt często. Wspaniałe jest to, że mimo przerw zespół cały czas funkcjonuje jak jeden organizm i nie ma takiej sytuacji, w której musielibyśmy się na nowo siebie uczyć czy też do siebie dostosowywać. Po prostu od razu wpadamy w ten wir, łapiemy wspólne brzmienie i to jest cudowne!

Skąd, jak sądzisz, ten sukces Waszego kwartetu? Umiejętnie dobrane charaktery, uzupełniające się talenty, inspirujące się wzajemnie umysły?

Myślę, że to zasługa Maćka i jego intuicji w doborze muzyków. Każdy z nas doskonale czuje się w tym zespole nie tylko ze względów czysto muzycznych i wzajemnej inspiracji na scenie, ale także z powodu naszych bardzo przyjacielskich relacji poza nią. Najwspanialsze jest to, że w tym kwartecie nigdy nie usłyszałem od nikogo, co i jak mam grać. Jesteśmy absolutnie wolni, dlatego każdy koncert brzmi inaczej, muzyka jest cały czas wspólnie kreowana na nowo bez skrępowania, jest nieprzewidywalna. Każdy z nas podejmuje ryzyko prowadzenia narracji tak, by wspólnie coś zbudować.

Okazją do tego będzie nadchodząca trasa promująca płytę „Unloved”. Jak się czujesz przed tą serią koncertów?

Niecierpliwie odliczam dni, podobnie zresztą jak odliczałem do terminu sesji nagraniowej. Jestem bardzo podekscytowany, że będziemy mogli zaprezentować się przed międzynarodową publicznością, szczególnie podczas koncertu premierowego we Wrocławiu na Festiwalu Jazztopad, a także w innych miejscach w Europie. Cieszę się również, że po wielu latach ponownie zawitam do Kalisza na Festiwal Pianistów Jazzowych oraz na Komeda Jazz Festival do Słupska. W przyszłym roku w planach mamy także trasę w USA i Kanadzie.

Ci, którzy śledzą polską scenę jazzową, kojarzą Cię nie tylko z kwartetem Maćka Obary, ale również z innymi zespołami. Jesteś członkiem choćby tria Jacka Kochana, kwintetu New Bone, kwartetu Mike'a Parkera czy powstałego niedawno Improvision Quartet, a także współpracujesz z NSI Quartet, wokalistką Elmą czy okazjonalnie z Tomaszem Stańką. Czy to jest ważne dla improwizującego muzyka, by grać w rozmaitych grupach?

Bardzo sobie cenię możliwość współpracy z wieloma artystami. Lubię grać różną muzykę i staram się zawsze elastycznie do tego podchodzić; niezależnie, czy gramy otwarte formy czy ściśle zapisane aranże albo muzykę całkowicie akustyczną bądź z elementami elektroniki. Dla mnie jest to cały czas „wielka szkoła”, a różnorodność sprzyja mojemu rozwojowi.

Przed kilkoma laty wydałeś ze swym triem – z Maksem Muchą na kontrabasie i Dawidem Fortuną na perkusji – płytę pt. „Ravel”, która spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem, a nawet przyniosła Ci dwa Fryderyki. Jak z dzisiejszej perspektywy patrzysz na tamten album? Osiągnąłeś na nim to, co sobie wtedy zamierzyłeś?

Szczerze mówiąc, nie zamierzałem niczego szczególnego osiągnąć na tym albumie. Był on wprawdzie częścią – tzw. dziełem artystycznym – mojego doktoratu, ale nie spodziewałem się po nim niczego więcej. Chciałem po prostu napisać możliwie najlepsze kompozycje inspirowane dziełem Ravela. Gdy jednak przesłuchałem zarejestrowany materiał, stwierdziłem, że szkoda byłoby go chować w szufladzie, dlatego postanowiłem poszukać wydawcy. Zależało mi na tym, aby ta muzyka ujrzała światło dzienne, zwłaszcza, że praktycznie nie ma opracowań Ravela w konwencji tria jazzowego. Sporym zaskoczeniem były dla mnie nagrody i recenzje, jakie ten album uzyskał. Debiutowałem w roli lidera i zupełnie nie spodziewałem się tak pozytywnego oddźwięku, szczególnie, że konkurencja była bardzo silna.

Czy planowany na kwiecień przyszłego roku koncert w Filharmonii Łódzkiej to zwiastun wznowienia działalności tria? Czy skład pozostaje ten sam?

Skład zdecydowanie pozostaje ten sam, natomiast trudno powiedzieć, czy to wznowienie działalności. Dość mocno zaangażowałem się w inne projekty, szczególnie kwartet Maćka Obary, więc trio zeszło na dalszy plan. Bycie liderem to potwornie niewdzięczna rola, gdyż, pomijając aspekt artystyczny, kluczowa jest umiejętność organizowania. Zaś w sytuacji, gdy trzeba to robić samemu, czasem naprawdę nie starcza energii i chęci.

Planujecie następną płytę? Jeśli tak – czy będzie to program poświęcony muzyce Andrzeja Kurylewicza?

Materiał z muzyką Andrzeja Kurylewicza zarejestrowaliśmy podczas koncertu w ramach Letniej Akademii Jazzu w Łodzi w 2014 roku, jednak z różnych względów nie został on wydany i raczej nie zostanie, a szkoda. Natomiast na razie nie zanosi się na kolejną płytę w trio. Mam teraz zdecydowanie inne plany nagraniowe, ale dopóki się to nie wydarzy, nie będę zdradzał szczegółów.

Rozmawialiśmy o Twoim graniu w różnych zespołach. A czy interesuje Cię w pełni autorskie komponowanie dla własnego składu?

Owszem, interesuje mnie jak najbardziej, jednak wychodzę z założenia, że to, co komponuję, musi mieć naprawdę wysoką i satysfakcjonującą mnie wartość artystyczną, aby pokazać to publicznie. Dlatego nie chcę pisać utworów tzw. jednorazowych i na chwilę, po to żeby tylko były i by na siłę nimi dysponować. W ogóle nie interesuje mnie takie podejście. Sam proces aranżowania czy komponowania w moim przypadku idzie bardzo wolno. Pamiętam, jak podczas pracy na albumem „Ravel” potrafiłem siedzieć trzy godziny nad jednym taktem! Z natury jestem bardzo samokrytyczny i muszę mieć pełne przekonanie do tego, co robię, aby odważyć się to upublicznić.

Pracujesz naukowo na Akademii Muzycznej w Krakowie. Jak ważną częścią Twojej aktywności jest nauczanie? Czy i ono, poza działalnością stricte artystyczną, przynosi Ci satysfakcję?

Nauczanie to oczywiście ważny element mojej działalności, bardzo odpowiedzialny i stresujący. Młodzi ludzie grają na coraz lepszym poziomie i trzeba naprawdę dać z siebie maksimum zaangażowania, aby ich zainteresować i zaskoczyć. W obecnych czasach mamy nieograniczony dostęp do wszelkiego rodzaju materiałów naukowych, więc pokazanie studentom czegoś nowego jest nie lada wyzwaniem. Dzielę się swoją wiedzą, którą zdobyłem u Danilo Pereza i Jerry'ego Bergonziego na studiach w Bostonie, a także własnym doświadczeniem scenicznym. Myślę, że ważne jest to, że studenci mają kontakt z muzykiem aktywnym zawodowo. Cieszę się, jak odnoszą sukcesy na konkursach, nagrywają płyty, za które otrzymują dobre recenzje. Nie jestem wobec nich bezkrytyczny, ale kibicuję im, aby mogli dalej artystycznie się rozwijać i realizować swoją pasję w tej niełatwej dziedzinie.