Dni Muzyki Nowej: Pianohooligan i Balmorhea w gdańskim Żaku

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Pawel Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

Podczas Dni Muzyki Nowej bywa, że nic nie jest do końca takie, jakim się wydawało w oczekiwaniach. Sobotnie koncerty należały do zupełnie odmiennych muzycznych światów, ale zarówno Pianohooligan, jak i amerykanie z grupy Balmorhea okazali się odbiegać w muzyce i wizerunku od tego, czego mogliśmy się o nich dowiedzieć w festiwalowym folderze.

Najpierw więc okazało się, że nie taki chuligan straszny, jak go przedstawiają. Podczas gdy z okładki płyty i oficjalnych zdjęć prasowych spogląda na nas twarz wykrzywiona w zaciętym, łobuzerskim grymasie, na żywo Piotr Orzechowski wypada nad wyraz skromnie. Na scenę Sali Suwnicowej gdańskiego Żaka wszedł odziany w swój niemal już firmowy dres stonowany młody człowiek, który do publiczności odezwał się dopiero przed ostatnim utworem, w dodatku w pierwszym słowie przepraszając za... nieprzedstawienie się wcześniej. Wybryk, przyznają państwo, mało chuligański - niemniej, w najbardziej tu chyba istotnej warstwie muzycznej zawadiactwa było już dużo więcej. Do gry przystąpił bardzo skoncentrowany, świadom rangi materiału który wziął na warsztat, a jednocześnie – ideowo niezależny, zagrał go ze swadą, i po swojemu - nie uznając kompromisów. Obok oszczędnej acz odważnej interpretacji Stabat Mater, można było usłyszeć mainstreamowe wręcz jazzowe improwizacje, po Wariacjach Sonorystycznych imponującą, pełną grozy Polymorphię lub piękną Arię Da Capo zagraną nie na Rhodesie, (jak na płycie), lecz na koncertowym fortepianie: „Muzyka klasyczna i jazzowa to gatunki, które staram się połączyć a jednocześnie trwać w nich obu” - mogliśmy przeczytać w zamieszczonym w folderze wywiadzie z Orzechowskim. Mariaż ten w takim wydaniu połączył je idealnie, tak że podczas godzinnego występu usłyszeć można było rzeczy skrajnie się od siebie różniące naturalnie zespojone w jedno,  ogromnie zajmujące dzieło.

Zaszczyt zamknięcia wiosennej edycji Dni Muzyki Nowej przypadł formacji, której zaproszenie było chyba najbardziej intrygującym ruchem organizatorów festiwalu. Teksański sekstet Balmorhea z tak zwanym „contemporary classical” czy tym bardziej muzyką eksperymentalną, (które są domeną DMN)  niewiele ma wspólnego, a jednak w ten weekend to właśnie oni najszczelniej zapełnili salę koncertową Żaka. Amerykanie nie od dziś biorą się za etniczny repertuar różnych obszarów Europy (kilka lat temu panowała na przykład moda na Bałkany „Made in USA”), więc niespecjalnie dziwiły porównania ich stylu do charakterystycznego soundu grup islandzkich,  jednakże zestawienie takie zostało poczynione cokolwiek na wyrost. W istocie sekstet jest raczej typowym przedstawicielem nurtu americana tudzież ambitnego (okropny termin!) indie folku. Nie oznacza to jednak, że występ nie był interesujący. Wręcz przeciwnie, było co oglądać oraz czego słuchać. Wielowarstwowe przestrzenie zespół tworzył przy użyciu elementów czysto rockowych (prawie każdy z muzyków zagrał choć w jednym utworze na gitarze, normą była gra na dwóch-trzech naraz)  jak i właściwych dla emploi muzyki poważnej wiolonczeli i skrzypiec, a także ponadgatunkowego  króla instrumentów jakim jest fortepian. Możliwość gry na dumnie stojącym na deskach sceny Steinwayu sprowokowała zresztą grupę do przedłużenia koncertu: „Zazwyczaj podczas obecnej trasy dostajemy do dyspozycji jedynie Hammonda, który brzmi jak <sami wiecie co>, ale skoro już mamy fortepian, to zagramy jeszcze dwa numery, jeśli nie macie nic przeciwko temu” - z rozbrajającą szczerością stwierdził Rob Lowe już podczas bisu.

W rozbudowanych, rozległych kompozycjach pojawiły się poza tym także różnego rodzaju przeszkadzajki  a nawet ukulele. Tak szerokie instrumentarium wykorzystane zostało w sposób pełny i jedną z ciekawostek za każdym razem stawała się kwestia który z muzyków dany instrument wybierze. Dzięki temu też właściwie każdy z utworów miał nieco inny wydźwięk. Orkestrowy fajerwerk smyczków w The Settler, rockowe przebiegi gitar w Artifact, czy etniczne grzechotki w miłym, z afrykańska brzmiącym Pyrakantha ukazały spory potencjał Balmorhei w eksplorowaniu swojego języka (jedynym elementem drażniącym były w mojej opinii nieco pretensjonalne partie wokali) i oby tak dalej! A nam pozostaje czekać na kolejne koncerty.