Jazz i Okolice 2012: Inspiracja z własnego wnętrza – wywiad z Andreą Parkins i Mary Halvorson

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

„Najważniejsza jest dla mnie inspiracja pochodząca z mojego wnętrza” – w tym względzie dwie wspaniałe improwizatorki myślą identycznie. Czy to jest źródłem ich nieprzeciętnej wyobraźni i świetnego porozumienia z innymi muzykami? Przekonajcie się sami w rozmowie z roześmianymi artystkami.

Czy możecie opowiedzieć kilka słów o projekcie, z którym przyjechałyście? [WSJD, Ches Smith & These Arches, z Tim Berne’em, Tonym Malabym, Mary Halvorson i Andreą Parkins]

Mary Halvorson: Ches jest muzykiem, z którym najczęściej współpracuję. Poznałam go chyba w 2003 roku, graliśmy razem w trio Trevora Dunna. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Świetnie rozumiemy się muzycznie i pracujemy razem w wielu różnych zespołach, w tym również w moich bandach. Ten projekt jest jego. Jak długo już go prowadzimy?

Andrea Parkins: Chyba trzy lata.

MH: Tak, przynajmniej trzy, cztery lata. Na początku był to kwartet, ze mną, 
Andreą, Tonym i Chesem. Później Ches zaprosił Tima, jako kwintet pracujemy może od roku. Daje nam to Granie w tym zespole to miły czas i dobra zabawa. Gramy regularnie.

A więc wszystkie kompozycje, które usłyszeliśmy na koncercie, są autorstwa Chesa?

AP: To jest całkowicie jego projekt, on go zawiązał i on pisze wszystkie kompozycje. Znakomicie się z nim pracuje. Jest jednocześnie bardzo emocjonalny i skoncentrowany. Poza tym zaprosił nas wszystkich do zespołu, bo bardzo nas lubi – nie tylko jako muzyków, ale także jako ludzi. Dlatego dobrze się dogadujemy, jest interesująco i nigdy nie jest sterująco. Praca jest przyjemna. Bardzo lubię jego kompozycje, dla mnie są melodyjne, przez co łatwo zostają w pamięci. Może dlatego, że Ches ma rockowe pochodzenie.

MH: Chociaż ma też mocne wykształcenie jazzowe i muzyczne w ogóle, i to połączenie czyni go szczególnie interesującym. Jest jednym z tych muzyków, którzy potrafią przekonująco grać zarówno jazz, jak i rock.

AP: To prawda. Ostatnio ciekawi mnie to, w jaki sposób ingeruje w strukturę utworów, by stworzyć nam nowe rejony do improwizacji. Właśnie wczoraj zaprezentowaliśmy jeden utwór, który wyraźnie różni się od tego, co robiliśmy do tej pory.

W pewnym momencie do naszej ławki podszedł pan koszący trawnik, więc poprosiłam go, żeby przez chwilę kosił gdzie indziej, bo coś nagrywamy. Pan był wyrozumiały i oddalił od nas hałasującą machinę.

AP: W Nowym Jorku to by się nie udało [ogólny śmiech]. Powiedziałby: Nie!

MH: Albo: F... you!

AP: Albo: Żartujesz? Spadaj! To publiczne miejsce! Idź gdzie indziej.

[Do Andrei] Przejdźmy teraz do twojej twórczości. Szczerze mówiąc, najlepiej znam twoje nagrania z Ellery’m Eskelinem, a dużo mniej twórczość eksperymentalną. Słuchałam tych rzeczy ostatnio i jestem pod wielkim wrażeniem, są niesamowite.

AP: Dziękuję. Gram taką muzykę od zawsze, to jedna z moich muzycznych twarzy. Zajmuję się muzyką elektroniczną od 1981 roku. Moja historia jest częściowo ukryta. Niestety, większość z tych rzeczy nie jest udokumentowana, nagrana, czego żałuję. Obcenie w swoich działaniach skupiam się na elektronice, instalacjach dźwiękowych (brzmieniowych) i, oczywiście, na improwizacji. Mam dosyć szerokie pole zainteresowań.
Co do mojej współpracy z Ellerym – dużo razem występowaliśmy w trio z Jimem Blackiem. Co jest wspaniałe w Eskelinie, to jego duże zainteresowania muzyczne i ogromna otwartość. Kiedyś usłyszał moje elektroniczne granie i wciągnął je do swojego repertuaru, tak więc publiczność zna mnie w tym kontekście. Z Ellerym nie graliśmy od 2010 roku…

Czy często występujesz ze swoją muzyką? Widziałam, że byłaś na festiwalu „Unsound” w Karkowie?

AP: Bardzo dużo, a do Polski wracam już jesienią. Będę grać w duecie z grającym na gramofonach Ignazem Schickiem, z Berlina. Nie wiem, czy wrócę do Warszawy, ale na pewno będę w Krakowie, w Alchemii, i w Bydgoszczy, w Mózgu – urządzane tam są obchody setnej rocznicy urodzin Johna Cage’a. Yey! Wow! [I właśnie z radości z uczstnictwa w ochodach tej ważnej dla niej rocznicy Andrea zaczęła machać rękami i nogami].

Właśnie, na swojej stronie internetowej piszesz o swojej identyfikacji z Fluxusem.

AP: Gdy kończyłam szkołę średnią, znalazłam się w takim środowisku. Możesz w to nie wierzyć, ale związani z tym ruchem muzycy w większości pochodzą z New Jersey – to tam są zatwardziali fluxusowcy [śmiech]. Jest to spowodowane tym, że na tamtejszym uniwersytecie, Rutgers, w New Brunswick, w New Jersey, uczyło wielu wykładowców związanych z tym ruchem. A ja tam studiowałam i dlatego jestem taka zakręcona [śmiech], w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Znam muzyków z tego ruchu, głównie ze Stanów, kilku z Niemiec.

Opowiedz, proszę, o swojej ostatniej płycie [„faulty (broken orbit)”], zainspirowanej pracami Rube’ego Goldberga.

AP: Koncepcja maszyn Goldberga polega w skrócie na tym, że pewne rzeczy są ze sobą powiązane w taki sposób, że jedna rzecz przewraca drugą, potem ta nastepną itd., a na końcu wszystko wybucha… Jest to przedstawienie wielu następujących po sobie zdarzeń losowych. Zafascynował mnie pomysł zbudowania takiego układu, którego elementy są niezmiernie poplątane, tak że nigdy nie wiadomo czy ten układ, ta maszyna zadziała, czy nie zadziała. W tym projekcie [wspomniany album] nie gram na akordeonie. Moim podstawowym instrumentem jest laptop i program komputerowy, oparty właśnie na pomyśle Goldberga. Jest to bardzo rozbudowany układ, którego konstrukcja powoduje, że nigdy nie wiadomo, czy coś się wydarzy, czy nie. Ta „wbudowana” celowość awarii, usterki jest dla mnie bardzo interesująca.

Kto skonstruował ten program?

AP: Ja, z pomocą informatyka. Ale to właśnie Rube Goldberg wymyślił te szalone maszyny. Widziałaś może film szwedzkich twórców Fischlego i Weissa „The Way Things Go”? Nie? To obejrzyj koniecznie! [Peter Fischli, Davis Weiss, „Der Lauf der Dinge”, 1987, 30 minut]

Mary, słyszałam, że zmieniłaś kierunek studiów, bo spotkałaś Anthony’ego Braxtona…

[śmiech]

AP: Wspaniałe, trzymajmy się tego!

MH: Anthony na pewno bardzo by się ucieszył, gdyby to usłyszał.

To jak to dokładnie było? Miałaś studiować biologię, ale zmieniłaś zdanie. Dlaczego?

MH: Gdy byłam nastolatką, muzyka była tylko moim hobby, nie miałam zamiaru zostać profesjonalnym muzykiem. Zawsze byłam bardzo praktyczna, a bycie muzykiem nie wydawało mi się specjalnie praktyczne [śmiech]. Poszłam na Wesleyan [uniwersytet w Nowym Jorku], bo oferowali dużo ciekawych zajęć, między innymi właśnie z dziedzin ścisłych, ale mieli również ciekawą ofertę muzyczną, więc pomyślałam, że mogę też pochodzić na zajęcia z muzyki [w amerykańskim systemie szkolnictwa wyższego można zapisać się na dowolne zajęcia – specjalizację wybiera się dopiero po kilku latach, ale potem wciąż można uczęszczać na zajęcia innych specjalizacji]. I gdy tylko trafiłam na zajęcia do Anthony’ego, on rzucił na mnie swój urok – od razu zrezygnowałam z przedmiotów ścisłych. Musiałam to robić. Była to dla mnie niezmiernie trudna decyzja, miałam wtedy 18 czy 19 lat i nie wiedziałam, czy będę umiała to robić. I rzeczywiście, duży wpływ na mnie miał Anthony i kilka innych osób. Powtarzali mi: „Zrób to! Poradzisz sobie!”. Podjęłam wtedy decyzję i nigdy więcej do tych wątpliwości nie wracałam.

Swoją pierwszą płytę nagrałaś prawie dziesięć lat temu…

MH: Tak, z grupą MAP w 2003 roku [„Six Improvisations for Guitar, Bass and Drums”, H&H Production, 2003].

Jesteś dekadę po swoim debiucie i choć masz 31 lat, brałaś już udział w nagraniu 44 płyt. Czy ty nie przestajesz pracować?

MH: W zasadzie od podjęcia tamtej decyzji w istocie nie przestaję pracować. Moje zainteresowania są bardzo zawężone, ukierunkowane. Mam jakieś hobby, ale zasadniczo skupiam się na jednej rzeczy.

AP: Dodam tylko tyle: ja i Ches byliśmy umówieni z Mary na lotnisku. Gdy przyszliśmy, ona siedziała na krześle i… ćwiczyła na gitarze. Ja bym w tym czasie czytała jakiś magazyn. Ile tych płyt nagrałaś? Więcej niż ja, a ja przecież gram dwa razy dłużej niż ty.

[śmiech]

Opowiedz o nadchodzącym albumie: „3xaWoman”.

MH: To mój eksperymentalny projekt rockowy. Nagrywam go ze swoim starym już projektem People, z którym działam od 2003 roku, ale dawno nie wydaliśmy płyty. Próbowaliśmy nagrać ten materiał cztery lata temu, w trzech wytwórniach, ale nagranie nie doszło do skutku. Pracujemy nad tym materiałem już jakiś czas i teraz nareszcie znaleźliśmy wytwórnię.

AP: Jaką?

MH: I and Ear. O ironio: jest to wytwórnia, która wydała naszą pierwszą płytę [„People”, 2005]. Mam nadzieję, że płyta ukaże się na jesieni przyszłego roku.

Tytuł odzwierciedla skład?

MH: Nie, nie. W zespole jestem ja i dwóch chłopaków, ale na okładce jesteśmy wszyscy w sukienkach i perukach. Tytuł nawiązuje do słów piosenki. Wszystkie teksty pisze u nas perkusista.

AP: Wiesz, że jest taka piosenka pop z lat 70.: „Three Times a Lady”? [śpiewa]

MH: Właśnie do niej nawiązuje tytuł [The Commodores, 1978, z albumu o tym samym tytule]. Zagram ci to w hotelu [śmiech].

Czy znacie jakichś polskich muzyków?

AP: Niewielu. Tomasza Stańko. Poznaliśmy się dopiero wczoraj [na koncercie w klubie Soho]. Polskich muzyków znam niewielu. Dziwne, bo dużo gram w Europie, ale tutaj rzadko. Znam więcej niemieckich muzyków i bardzo wielu muzyków francuskich. We Francji gram chyba o wiele częściej niż w Stanach. Znam też dobrze angielską scenę improv, ale o polskiej wiem niewiele.

Pytam, ponieważ ostatnio wielu młodych polskich muzyków jeździ do Nowego Jorku… powalczyć…

[śmiech]

MH: Tak, tam trudno jest coś wywalczyć.

AP: Bardzo.

MH: A do tego jest tam, oczywiście, bardzo wielu muzyków z Nowego Jorku i z okolic, że nawet gdyby byłby tam zalew polskich muzyków, mało prawdopodobne byłoby natknąć się na nich.

Wasze „miejsce zamieszkania” to Nowy Jork – czy rzeczywiście tam pracujecie?

AP: Ja bardzo dużo podróżuję, niemal cały czas. Mam mieszkanie w nowym Jorku, ale rzadko w nim bywam. Zresztą, obie spędzamy dużo czasu w trasach. 

W tym momencie pojawił się kolejny pan z kosiarką i obsypał panie trawą, krzycząc: „Uwaga na kamienie!”. Oczywiście, panie oddaliły się z ławki przed atakiem. Zmieniliśmy miejsce i wyjaśniłam im polskie zjawisko końskiego podrywu. Na to Andrea zawołała ze śmiechem:

AP: Nooo, teraz to się nakręciłam! Uwielbiam takich maczo! A tak serio, to w Polsce jestem przyzwyczajona raczej do tego, że całują mnie po rękach [śmiech]. W każdym razie, zakończyliśmy niebezpieczną część naszego wywiadu…

Możecie powiedzieć, że zwiedziłyście z nami najniebezpieczniejsze okolice Warszawy…

AP: Natomiast jak już mówimy o Polsce, to muszę Wam powiedzieć, że ja mam polskie korzenie.

?

AP: Moi dziadkowie mieszkali w Siemiatyczach, ale zostali wywiezieni w głąb Rosji. Mój ojciec był wtedy bardzo mały. Jego rodzice nie powiedzieli mu nigdy, że urodził się w Polsce. Dowiedział się o tym, już jak był dorosły, przy okazji badania drzewa genealogicznego.

Znakomicie! To oznacza, że jesteś polskim muzykiem! Zaraz się okaże, że jak Mary zajrzy w historię swojej rodziny, to też natknie się na Polaka…

[śmiech]

MH: Nie, u mnie raczej natkniemy się na Szwedów… Mówiłaś o Chicago…

Czy macie kontakty z twórcami z Chicago?

MH: Znam kilku tamtejszych muzyków. Znasz Mike’a Reeda?

Tak.

MH: Pracujemy właśnie nad nowym projektem. Będziemy z nim w Polsce pod koniec listopada, ale nie znam jeszcze szczegółów. A propos Chicago, zauważyłam, że jest silna więź między muzykami z Chicago a Poznaniem.

AP: Czy to dlatego, że w Chicago mieszka tylu Polaków?

Nie, nie. Jest dlatego, że jest tam festiwal Made in Chicago, na którym prezentowane są różnorodne odcienie chicagowskiego jazzu i muzyki improwizowanej w ogóle. Organizuje go pan Wojciech Juszczak – człowiek, który dawno temu zakochał się w muzyce Mwaty Bowdena i długo marzył o tym, aby go sprowadzić do Polski. To było zarzewie pierwszych występów muzyków z Chicago w Poznaniu w 2006 roku. Okazało się, że formuła pana Juszczaka jest niezwykle nośna i w tym roku odbędzie się już siódma edycja tej imprezy. Mamy więc w Polsce dobry wgląd w to, co dzieje się w Chicago.

AP: Czy nadal jest tam mocna więź z AACM?

Tak, bardzo.

AP: Wspaniale, wspaniale.

MH: Tak, w Chicago dzieje się wiele ciekawych rzeczy.

Jak wygląda z waszej perspektywy – i muzycznej, i amerykańskiej – to, że w Stanach jest tak wielu muzyków, tak wiele środowisk, nurtów? Z perspektywy europejskiej jest to niezmierzone morze… Czy wy spotykacie się z muzykami z innych niż nowojorskie środowisk?

AP: W całym kraju jest wielu świetnych muzyków. O Nowym Jorku po prostu dużo się pisze – na całym świecie [śmiech].

No więc jak spotykacie tych, z którymi gracie?

MH: Poznajemy ludzi wszędzie. Mam kolegów z Los Angeles, których spotykam częściej w Europie niż w Stanach.

AP: Otóż to! Od dawna spędzamy tam najwięcej czasu [śmiech].

MH: Dla przykładu muzyków chicagowskich spotykam czasem w Nowym Jorku, czasem za oceanem. Ja z kolei byłam w Chicago ze swoim projektem. Właśnie tak spotykam tych muzyków. To jest mniejszy świat. Czasem odczuwam to bardziej jak ogólnoświatową społeczność niż reprezentantów środowisk lub scen poszczególnych miast.

AP: Tę sytuację kształtują trasy koncertowe, Internet, a także dostępność dla osób, które nie są muzykami: ludzi, którzy lubią muzykę. Jest większa osiągalność, kontakt, co jest niesamowite.

A jak wy dwie się poznałyście?

AP:

MH: Ja pamiętam. Poznałyśmy się w Wels, a potem mieszkałyśmy razem w Wiedniu.

AP: A! Tak, pamiętam! W Porgy and Bess [klub w Wiedniu]. Tak, grałam tam w trio z perkusistą Tomem Rainey’em i gitarzystą Nelsem Cleinem, na wspaniałym festiwalu Music Unlimited w Wels, w Austrii. Graliśmy również z wielką orkiestrą Rova, która grała Johna Coltrane’a.. Przepraszam… Co to było? Nie „Interstellar Space”, tylko… „Electric Ascension” – interpretowali „Ascenscion” i grałam tam ze wszystkimi ludźmi, z którymi chciałam kiedykolwiek zagrać. Na przykład Fred Frith grał na basie, to było fantastyczne. Wielu takich ludzi. A potem grałyśmy z Trevorem [Dunnem]. Co to było?

MH: Trio Convulsant, z Chesem.

AP: Wydaje mi się, że na tym festiwalu pierwszy raz usłyszałam ciebie i Chesa. Ches grał również z Trayem [Spruacne’em].

MH: Z The Secret Chiefs 3? Nie pamiętam tego…

AP: Cóż, wtedy wiele się w tedy działo. Na tym festiwalu graliśmy dwa razy w trakcie jednego weekendu: w Wiedniu i potem w Wels. Wtedy pomyślałam o Mary: „Hm, ona jest dobra!” [uśmiech].

Kiedy to było?

MH: W 2005.

Miło poznać szczegóły waszej współpracy, bo tworzycie tyle różnych rzeczy, że trudno ogarnąć wszystko. Ja słucham muzyki improwizowanej dopiero od jakichś ośmiu lat i w zasadzie dopiero nauczyłam się jako tako rozpoznawać teren, wcześniej opierałam się głównie na swoich zachwytach... Wasze projekty są bardzo różnorodne: muzyka improwizowana, jazz – wszystko, co się w tym określeniu zawiera – rock, elektronika. Jaki jest powód takiego rozproszenia gatunkowego i co wam to daje? Pytam jak słuchacz muzyka – ja jestem z innej strony, chciałabym poznać wasze muzyczne powody różnorodności wyborów.

MH: Lubię robić różne rzeczy, gdyż to czyni moje życie interesującym. Oczywiście, żeby zwyczajnie się utrzymać, trzeba uczestniczyć w projektach muzycznie odmiennych od siebie, ale nie odbieram to jako czegoś negatywnego, wręcz przeciwnie. Gdybym prowadziła tylko dwa zespoły, najprawdopodobniej bym się znudziła.

A czy inspiracją, twórczym impulsem są ludzie, muzycy, których twórczość poznajecie?

MH: Owszem, również, ale moja inspiracja pochodzi głównie ze mnie. Wymyślam sobie coś, jakieś zadanie – wyzwanie. Żeby dojrzewać, rozwijać się jako muzyk, muszę być nieustannie jak najbardziej otwarta na współpracę z różnorodnymi ludźmi. Za każdym razem, kiedy gram z kimś nowym, uczę się wielu rzeczy. A jak ty masz, Andrea?

AP: …U mnie bywa rozmaicie. Niewątpliwie, najważniejsza jest dla mnie inspiracja pochodząca z mojego wnętrza – bo mnie przede wszystkim obchodzi mnie brzmienie. Poza tym istotne jest kilka rzeczy, po pierwsze: brzmienie, po drugie: granie na instrumencie, ale jednocześnie niegranie na instrumencie. Jest tak dlatego, że uwielbiam układać scenariusze, w których wydarzają się jakieś spektakle dźwiękowe – z tego powodu jestem raczej twórcą instalacji. Uwielbiam komponować i robię to na modłę muzyki konkretnej. Łączę rzeczy, rzeźbię w muzyce elektronicznej. Potem przychodzi granie, które jest głównie fizycznym zaangażowaniem w grę, poprzez gesty – co przynosi mi duże zadowolenie. Na końcu przychodzi część społeczna: spotykam ludzi i robimy coś razem. 
Wszystkie te elementy są dla mnie istotne, nie rozdzielam ich. Jest to dla mnie całość – dlatego muszę to robić. Może to wydawać się trochę dziwne, bo czasem w świecie sztuki, w świecie muzyki, szczególnie w Europie, występuje taka dychotomia: to jest muzyk, a to jest twórca instalacji – i to oznacza, że to są dwa zupełnie inne zajęcia…

MH: Tak, tak.

AP: …Rozumiem to, gdyż czasem tak w rzeczywistości jest. Ale jeśli zapytasz mnie, kim ja jestem, muszę powiedzieć, że i tym, i tym… Nie mogę zredukować siebie do jednego aspektu. Zdaję sobie sparwę z tego, że w zgodzie z nomenklaturą historii sztuki bardziej odpowiednie jest określanie: „to jest muzyk”, „to artysta toworzący instalacje”, ale w rzeczywistości tak nie jest – ludzie są bardziej skomplikowani.

Okey, więc jeśli przypadkiem napiszemy o tobie, ze jesteś muzykiem, to powinnam przeciąć twoją fotografię na pół i zaprezentować ją w takiej postaci?

AP: [śmiech] Jasne. Albo narysuj linię przez środek. Ale tak serio, to mi to nie przeszkadza – Mary gra na gitarze, ja na akordeonie…

MH: W moim przypadku tak nie jest… Ja tylko gram…

AP: No skąd, przecież jesteś gitarzystką, improwizatorką i kompozytorką…

I muzycznym naukowcem…

MH: Nie myślę o tym rozdzielnie.

AP: Ja też nie.

Podziały są ludziom potrzebne…

AP: Dla mnie ważne jest to, co ludzie robią. Niektórzy ludzie żyją w świecie, który nie jest łatwo dostępny… Albo lepiej opowiem na swoim przykładzie. Gdy przyjechałam do Nowego Jorku, byłam muzykiem klasycznym i trochę też punckowym [Pittsburgh w Bostonie – pianistyka klasyczna; potem pięć lat studiów u ucznia Lennie’ego Tristano]. Robiłam też dużo muzyki elektronicznej, a na akademii artystycznej tworzyłam instalacje multimedialne [School of the Museum of Fine Arts w Bostonie – rysunek, instalacje, eksperymentalne filmy, wideo]. Jednak gdy przyjechałam do Nowego Jorku, nikt o mnie tego nie wiedział. Wiedziano tylko, że gram na akordeonie i że zaczęłam współpracę z Ellerym – taką mnie poznano w tym świecie. To jest specyficzny świat.

MH: Tak, ten świat to nie wszystko.

AP: Na ten świat składają się pewne festiwale, kluby, pewna społeczność. Bardzo miła społeczność, ale to jest tylko jednostkowy przypadek. I nie ma dużej możliwości obejścia tej specyfiki. Widzę jednak, że to się zmienia. Pamiętam, jak w latach 90. Thurston Mooore z Sonic Youth zbierał muzyków do swoich bandów w klubie The Cooler. Można tam było usłyszeć Charlesa Gayle’a grającego z Sonic Youth albo odjechane duo w stylu japońskim. I to było świetne, bo ludzie z różnych środowisk mogli zetknąć się z twórczością zupełnie inną niż ich własna i nią przesiąkali. I ja właśnie to lubię – mieszanie rzeczy. Dlaczego nie? W ten sposób się uczymy.

No dobrze, ale każdy człowiek, każdy muzyk ma własny powód, dla którego…

AP: ...brzmi tak jak brzmi. Lubię dźwięki! [śmiech]

…gra, tworzy. Na przykład dla Henry’ego Threadgilla ważny jest zarówno jego muzyczny plan, który układa w głowie, jak i ludzie, których szuka do wykonania tego planu. Dla niego brzmienie i chemia międzyludzka są w równym stopniu inspirujące.

AP: A! Henry! Piękny,wspaniały człowiek.

MH: Taaak!

AP: Mieszkamy blisko siebie i czasem spotykam go rano w kafejce. Rozmawiamy o różnych rzeczach. Nie opowiada o tym, jakie to świetne rzeczy wymyślił, tylko można z nim normalnie pogadać – o wszystkim. Taaak, impuls między ludźmi jest ważny w muzyce.

MH: Oczywiście. Sądzę, że te dwa aspekty są nierozłączne. Ta praca tego wymaga. Oczywiście mówię tu o sobie – ja nie gram solo, więc wszystko co robię, robię z ludźmi.

AP: Ja gram solo, ale tak samo lubię grać z ludźmi.

Szybko godzina nam zeszła… Na koniec jeszcze chciałabym zapytać Mary: mija dziesięć lat od twojej pierwszej płyty. Czy możesz je jakoś podsumować, może też nakreślić kierunki twoich przyszłych działań?

[śmiech, potem MH się zastanawia]

MH: Trudno mi to wyrazić słowami. Mieszkam i pracuję w jednym miejscu, nie czuję zachodzących zmian – po prostu pracuję.

Okey, może inaczej: weszłaś w świat muzyki przez zamiłowanie do postaci i muzyki Braxtona, uczęszczałaś na jego zajęcia, rozwijałaś się, a teraz z nim grasz…

AP: Teraz ty jesteś mistrzem! [uśmiech]

Właśnie, twoja przemiana z zewnątrz jest wyraźna i oczywista. William Parker powiedział niedawno naszej koleżance z Jazzarium, że po osiągnięciu pewnej niezależności muzycznej nauka w relacji mistrz – uczeń jest niemożliwa, zaczynasz uczyć się na swój sposób.

AP: Jasne! Nazywamy to dojrzewaniem. [śmiech]

[śmiech] Oczywiście. Interesuje mnie jednak ten szczególny przypadek, gdy zaczynasz grać ze swoim mistrzem. Mary, jak to wygląda od środka?

MH: Przekaz Braxtona do mnie był od początku bardzo jasny: „Rób swoje, a ja będę ci pomagał znaleźć odpowiednie narzędzia”. Nigdy mi nie mówił, że mam grać jego rzeczy albo na jego sposób. Oczywiście, przez lata poznałam jego system, poznałam jego muzykę i to było dla mnie inspiracją, ale nigdy go nie naśladowałam. Myślę, że dlatego jest wielkim nauczycielem, gdyż mocno zachęca ludzi do samodzielnego rozwoju.

AP: Świetny nauczyciel.

MH: Nie myślę o nim w ten sposób, że kiedyś był moim nauczycielem, a teraz nie jest, bo cały czas się od niego uczę.

AP: Ale są nauczyciele i nauczyciele. Partairchalna czy też matriarchalna relacja z nauczycielem nie jest konieczna. Zanim zaczęłam grać na akordeonie grałam na fortepianie. W Bostonie uczył mnie uczeń Lennie’ego Tristano…

Super.

AP: Uczyłam się improwizacji. Tristano zostawił ogromną spuściznę. Mnóstwo ludzi idzie kierunkiem przez niego wyznaczonym: że są oddzielne oddzielne linie melodyczne i skupiasz się na brzmieniu. Wiele z tego wzięłam dla siebie, ale nigdy nie miałam z nauczycielami takiej twardo ustalonej relacji. Zawsze uczyłam się od ludzi, z którymi gram, z miejsc. Korzystałam z ich szczodrości ludzi. Na przykład gra z Ellerym Eskelinem i Jimem Blackiem: muzycznie skopali mi tyłek!
Jim Black był zresztą świetny na wczorajszym koncercie [WSJD, 13 lipca br., projekt School for Improvisational Music: Ralph Alessi, Matt Mitchell, Mark Helias, Jim Black]. Znam bardzo dobrze jego muzyczny język. Od jakiegoś czasu nie graliśmy razem, więc po koncercie porozmawiałam. W ten sposób się od siebie uczymy. Nie miałam takiej historii jak ty [Mary] z Anthonym, ale mój nauczyciel fortepianu też nigdy mi nie mówił, co mam robić. Mówił: rozgryziesz to sama. Próbuj szukać własnego sposobu wyrazu – samodzielnie. Bądź niezależna.


Wywiad odbył się w Warszawie, na skwerku przy Hali Mirowskiej, 14 lipca 2012 roku, po koncercie z udziałem Mary Halvorson i Andrei Parkins na Warsaw Summer Jazz Days.