Columbia Icefield
Amerykański trębacz Nate Wooley, to muzyk, którego dokonania artystyczne śledzimy wyjątkowo skrupulatnie. Czas zatem na kolejny odcinek muzycznych przygód z jego udziałem. Tak się składa, że jeśli Wooley rejestruje ostatnimi czasy dźwięki po drugiej stronie Atlantyku, na ogół jest to muzyka komponowana, gdzie proces improwizacji jest tylko pewnym skutkiem działań przedprodukcyjnych. Sięgamy więc po album Columbia Icefield.
Całkowicie nowy koncept muzyczny Wooleya, to kwartet łączący w sobie brzmienie trąbki (także amplifikowanej), dwóch gitar elektrycznych(w tym jednej pedal steel) oraz perkusji. Dwie jazzowe gitarzystki (Mary Halvorson, Susan Alcorn) i perkusista silnie rockowej proweniencji (Ryan Sawyer). Płyta Columbia Icefield (Northern Spy, CD 2019) zawiera trzy kompozycje Nate’a, które trwają łącznie 53 minuty i22 sekundy (nagranie studyjne z października 2017 roku).
Początkowo flow narracji tworzą dwa gitarowe pasma. Jedno mocno nasączone jest rytmem, drugie zwinnie repetuje, oba zaś sprawiają wrażenie, jakby tonacja ich ekspozycji delikatnie się rozmywała. Na tym tle pojawia się amplifikowana trąbka, która… wybija rytm, niczym stopa na bębnie basowym. Po pewnym czasie w pasmo trąbki wkleja się żywa perkusja. Kwartet muzyków zdaje się toczyć dziwną mantrę, niepozbawioną posmaku psycho-rocka, kojarzącą się również z estetyką minimalizmu, typowego dla Steve’a Reicha. Pod względem dramaturgicznym dominuje konwulsyjna repetycja. Jedynym wątkiem improwizowanym wydaje się być na ten moment dość aktywny i niebanalny drumming. Reszta składu wydaje się być zanurzona w delikatnie modyfikowanej ścieżce potrójnego rytmu, w tym trąbka, która pracuje niczym generator prądu dużej mocy. Kind of repetitive rock? W 7 minucie ta z pozoru poukładana opowieść wpada niespodziewanie w ostrą kipiel, a rytmiczne strumienie rozmazują się niczym krew na wilgotnej ścianie. Po niedługiej chwili narracja, pełna bogactwa powykręcanego estetycznie fussion jazz-rocka, wytłumiona zostaje siłą elektroakustyki amplifikatora. Pogłos, cała moc w hamulce – trąbka po raz pierwszy brzmi dość czysto, a obie gitary kwilą niemal na stojąco, usytuowane na przeciwległych flankach. Oniryzm, echo, puls umierającego kosmodromu. Steel guitar płacze okazjonalnie. Z tej meta materii dźwiękowej wykluwa się nowa fala rytmu. Ponownie każda z gitarzystek opowiada jakby inną historię, a trąbka i perkusja płyną tuż obok stosunkowo ciepłym strumieniem. Klimat post-fussion, post-rocka, post-jazzu. Tymczasem w tle Nate zdaje się produkować niebanalne pokłady ambientu. W 14 minucie znów gitarowa mantra, także trębacka stopa wprost z pieca amplifikatora. Perkusja gra swoje, a duch Reicha powraca w stanie nienaruszonym. Muzycy krążą nobliwie wokół zadanego zadania rytmicznego, pętlą się dramaturgicznie, brudzą swoje brzmienie. Flownarasta i rozwarstwia się, znów czuć rockiem na dwa kilometry. Wszystkie dźwięki zdają się wpadać wprost do amplifikatora, który po niedługiej chwili gaśnie.
Drugą opowieść zaczynają dwie niezwykle spokojne gitary, brzmiące niczym zmultiplikowany Bill Frisell. Tembr trąbki jest ciepły, by nie rzec ECM-owski. Powolna, sterowana narracja, która nie stwarza specjalnych nadziei na coś bardziej ekscytującego. Drummer wchodzi do gry dopiero w 3 minucie i przybiera szaty przybocznego dobosza. Na gryfach gitar dużo konstruktywnego minimalizmu. Nate opowiada niemal po milesowsku, a wszystko wokół smakuje cool-jazzem. Perkusista zdaje się delikatnie eskalować swój przekaz, gitary wciąż jednak toną w estetyce łagodnego Frisella. Krótki epizod trąbki solo, który nie narusza jednak ogólnej nudy tej części spektaklu. Znów gitary na zaciągniętym ręcznym, trochę szczoteczkowania, spokojna ballada, muzyka niemal ilustracyjna. Na tym tle swoje pięć minut dostaje każda z gitarzystek. Najpierw Halvorson – buduje małe frazy, stara się mącić spokój kwartetu. Z kolej ekspozycja Alcorn stawia na nieco głośniejszy przekaz foniczny, posmak noise, szczyptę konwulsyjnego zamętu. Po chwili w sam środek tej opowieści, za sprawą Sawyera, zdaje się trafiać garść dynamitu. Jeszcze tylko szczypta ambientu i ostatnie dźwięki wprost ze steel guitar.
Trzecią opowieść inauguruje Wooley na sporym pogłosie. Obok małe gitary i sporo ciszy. Dwa, trzy dźwięki z werbla. Dość minimalistyczne intro. Nadmiernie słodka trąbka, friselujące gitary. Opowieść znów zaczyna przypominać odgrzane danie z drugiego epizodu. W 4 minucie opowieść szczęśliwie zagęszcza się. Dużo dobrego czyni tu Alcorn, znów aktywizuje się Sawyer, także Wooley i Halvorson dorzucają do ognia. Bodaj najsilniej rozimprowizowany fragment Kolumbijskiego Lodowiska. Posmak furii w wentylach trąbki! Zdaje się, że czekamy na to od ponad pół godziny! Gitary pętlą się małymi frazami. Flow Halvorson dalece rockowy, Alcorn grzmi, a Sawyer zaczyna recytować tekst. Trąbka studzi emocje, choć wokół wciąż sporo niepokoju i nieoczywistości. Całość zdaje się brzmieć nieco memoriałowo. Szczypta brudu z pedal steel, trochę kreatywności na gryfie drugiej gitary. Napięcie rośnie, odrobina epickiego dramatyzmu. Trąbka znów w roli kojącego emocje. Ostatnie 100 sekund płyty, to ponownie moc słodyczy, uspokojenia i parę oddechów rozjeżdżających się psychodelicznie gitar. Duch minimalizmu w swoim królestwie – małe dźwięki, wątki ciszy, milczenie perkusji. Finał bez ekscytacji.
1. Lionel Trilling; 2. Seven In The Woods; 3. With Condolences;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.