Tydzień po OFF-ie: liryczny bass sax Colina Stetsona

Autor: 
Anna Początek

Może usłyszę, że to wstyd, ale tegoroczny OFF Festival był moim pierwszym w życiu. Nie ukrywam, nie miałam zbyt wiele czasu na szczegółowe zapoznanie się z programem, nie mówiąc o posłuchaniu większej ilości kapel. Na przygotowanym podręcznym programie - zaznaczone kolorem co bardziej frapujące pozycje. Ale na festiwal jechałam przede wszystkim z  perspektywą uczestnictwa w szalonych wyczynach Iggy'ego & The Stooges czy Swans. Resztę zostawiłam losowi. Dzięki  szczęśliwemu układowi odjazdów pociągów zdążyłam zaraz po przyjeździe do parku Trzy Stawy skierować swoje kroki ku Scenie Eksperymentalnej, gdzie miał zaprezentować się saksofonista Colin Stetson.


O Stetsonie pisaliśmy w Jazzarium przy okazji albumu "New History Warfare Vol. 2: Judges". Jednak usłyszenie Stetsona na koncercie było przeżyciem nieporównywalnym do niczego. Wiele już napisano o jego umiejętnościach, a mimo tego nie da się o tym nie wspomnieć. Obserwowanie na żywo, jak wystający zza ogromnego saksofonu człowiek przez kilkadziesiąt minut grzmi oddechem okrężnym samo w sobie jest niesamowite i wydaje się niemożliwe. Wszyscy zaglądali przez sąsiadujące głowy, czy aby gdzieś sztucznie nie zapętla. Nie zapętlał. Owszem, był "podłączony do prądu" - przy klapach instrumentu oraz przy własnym gardle miał przymocowane mikrofony. Dzięki temu co chwila zaskakiwał wielością i niejednoznaczością brzmień. Wzmożone to było przez wydobywanie z blaszaka dwóch dźwięków naraz. Zderzenie się z tymi tworami dźwiękowymi wprawiło mnie w jednoczesne zakłopotanie, wzruszenie i zachwyt.  Zachwyt tym mocniejszy, że muzykę złożoną z tych brzmień cechowała głębia, emocjonalność, sugestia istnienia jakiegoś sensu połączona z sobie binarną nieuchwytnością sensu.

Stetson - bardzo ciepły człowiek - opatrzył utwory kilkoma komentarzami. Jeden z nich dotyczył utworu będącego metaforą samotności - naśladował w nim nawoływania zagubionego w odmętach oceanu wieloryba. Delikatność, z jaką tę metaforę budował, spowodowała, że zadumała się duża część słuchaczy. Mnie dodatkowo uderzyło to, jak miękko i lekko Stetson posługuje się silnym, agresywnym mogłoby się wydawać saksofonem basowym. Jak lirycznie. W erze popularnego Brotzmannowskiego, superszorstkiego traktowania instrumentów z tej rodziny dętych poetyka Statetsona jest przyjemną, w tym zestawieniu offową, odmianą. Co dla mnie szczególnie ciekawe: wyrobił on swoje umiejętności i swój język z muzykami, którzy poruszają się w gatunkach niekojarzonych, z marszu, z tym instrumentem. A towarzyszył najznamienitszym i bardzo odległym stylistycznie: Tom Waits, TV on the Radio, Laurie Anderson, Lou Reed, David Byrne, Sinead O'Connor, LCD Soundsystem, Bon Iver, Anthony Braxton.

Stetsona klasyfikuje się jako jazmana, ale dla mnie jest to daleko posunięte uproszczenie. Jego saksofon współtworzy drugie pokolenie (po latach 60. i 70.) poszukujących improwizatorów. Dzięki szlifowanej sztuce improwizacji Stetson potrafi przemówić dźwiękiem zarówno do admiratorów szeroko pojętego rocka, awangardy, jak i miłośników muzyki współczesnej, nie wspominając o jazzie. Znakomity sideman przeistacza się w poetę saksofonu wagi ciężkiej. W każdym pasażu, każdym tonie słychać piękną codzienną pracę tego muzyka, a w każdej melodii czy nawet jej zarysie jest lekkość i pewność - sekret udanego porozumienia ze słuchaczem. Koncert Stetsona wywołał wrażenie, które mocno odciska się w pamięci.