Zdzisław Piernik w Mózg Warszawa

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
materiały organizatora

Nie był to długi koncert, ale trzeba go odnotować. W świeżo otworzonym klubie Mózg Warszawa wystąpił bowiem nestor polskiej tuby – Zdzisław Piernik. Liczący sobie ponad siedemdziesiąt lat wirtuoz zaoferował zebranemu – niestety, dość wąskiemu – gronu coś znacznie więcej niż prezentację niezwykłych możliwości preparowanego instrumentu. Pokazał też gruntownie przemyślany i potraktowany całościowy koncert.

Uśmiechnięty od ucha do ucha instrumentalista rozsiadł się pośrodku licznych elementów zamiennych i metalowych perkusjonaliów, by zacząć bardzo konkretnie. Mianowicie, od muzyki konkretnej. Jak sam później przyznał, pierwszy utwór był sekwencją zainspirowaną działalnością francuskiego kompozytora Pierre’a Henry. Choć następny utwór był zagrany na modłę bardziej klasyczną, Zdzisław Piernik rozsadzał co chwila wygrywane przez siebie melodie. Wówczas w tle tego niskiego i zaskakująco drapieżnego dźwięku dało się słyszeć metaliczne uderzenia wentyli i rwane oddechy tubisty. Nie było lekko, łatwo i przyjemnie, a - jak się miało okazać - był to i tak najbardziej tradycyjna dźwiękowo kompozycja zagrana tego wieczoru. Wykonawca przyznał zresztą, że zdecydował się ją zaprezentować, by pokazać publiczności, że naprawdę potrafi grać.  Zresztą każdą przerwę pomiędzy uwtorami cechowały podobne żartobliwie komenatrze wzbudzające gromki śmiech i takież brawa wśród audytorium. 

Im dalej Piernik wpuszczał nas w swój soniczny świat, tym więcej w nim było niespodzianek zaznaczających się zarówno w warstwie kompozycyjnej, jak i brzmieniowej. Tubista dokręcał nowe części do swojego instrumentu, a także grał na prostych piszczałkach, które zanurzał w wodzie, uzyskując w ten sposób ciekawe efekty soniczne. W połowie ostatniego utworu porzucił nawet świat instrumentów dętych, by zademonstrować swoje sonorystyczne idee za pomocą zebranych perkusjonaliów oraz obiektów szklanych i metalowych. Gdy struktura tejże kompozycji nabrała ekstremalnej gęstości, muzyk znów sięgnął po tubę i zaintonował piękną kodę. Nie był to jednak koniec. Zanim ostatni dźwięk wybrzmiał w przestrzeni Mózgu tubista wstał, by zadeklamować wiersz swojego przyjaciela – Henryka Makowskiego. Było to zarówno liryczne pożegnanie, jak i słowny komentarz do tej półgodzinnej wypowiedzi muzycznej. 

Występ Zdzisława Piernika w Mózgu nie był więc kolejnym koncertem na instrument solowt. Był to dogłębnie przemyślany performance, którego poszczególne części logicznie po sobie następowały. Naprawdę rzadko się zdarza obcować z muzyką abstrakcyjną, gdzie każdy takt i każdy dźwięk jawią się jako konieczność. Jako niezbędna część większej opowieści. Świadczy to przede wszystkim o ogromnej samoświadomości artysty. Stąd też, nie dziwi mnie wcale, że nim ucichły brawa obecni na sali promotorzy zapraszali już instrumentalistę na organizowany przez siebie festiwal. Tak nieszablonowych, nowoczesnych brzmieniowo, a przy tym budujących przekonujące koncepty nie spotyka się codziennie. I metryka nie ma tu nic do rzeczy.