Warsaw Summer Jazz Days dzień V: 3 oblicza improwizacji

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Piąty dzień jednej z większych imprez jazzowych w Polsce okazał się wyjątkowy z wielu względów. Pierwszą niespodzianką było potwierdzenie hologramowej obecności Johna Coltrane’a na przyszłorocznej edycji festiwalu. Cóż można powiedzieć? Po tylu latach scenicznej nieobecności Coltrane wreszcie pojawi się w Warszawie. Wspaniale byłoby usłyszeć mistrza w towarzystwie na przykład polskich muzyków, pytanie tylko czy będzie to nadal jazz, czy bardziej przedstawienie rodem z festynu... Mimo wszystko chętnie się o tym przekonam.

Zaskoczeniem numer dwa był dla mnie koncert otwierający piątkowy muzyczny trójbój. Andrea Marcelli wraz ze swoim trio zaprezentował muzykę, która pomimo swego niewątpliwego uroku – mam tu na myśli głównie entuzjazm poszczególnych instrumentalistów - w żadnej mierze nie zdołała zaangażować mojej uwagi i emocji. Kompozycje, które być może obroniłyby się w kameralnym klubowym kontekście, jako muzyka nie usiłująca zaskarbić sobie pełnego skupienia słuchacza, na dużej festiwalowej scenie zabrzmiały nazbyt lekko i przewidywalnie. Następstwa tematów, solówek i towarzyszących im oklasków, wymierzanych muzykom z niekiedy groteskowo dobrym timingiem, tematy, solówki, oklaski – rutyna jazzowego koncertu, pozbawionego większych niespodzianek i spontaniczności. Wszystko podczas godzinnego występu Andrea Marcelli Trio wydawało mi się konwencjonalne i wykalkulowane w stopniu na tyle dużym, że techniczna sprawność muzyków nie była w stanie zatrzeć niemiłego wrażenia, że obcuję z muzyką pozbawioną życia i pierwiastka indywidualnego charakteru. I choć pozytywna reakcja audytorium kazała mi powątpiewać we własną recepcję występu, nie umiem pozbyć się wrażenia sporego niedosytu i rozczarowania. Wychodząc na przerwę między koncertami pomyślałem sobie jedynie, że nadchodzący występ Jerzego Mazzolla może się okazać delikatnym muzycznym nokautem Andrea Marcelli Trio...


Mając wciąż w pamięci bardzo udany kameralny występ Mazzolla w stołecznej Galerii Czarna, ciężko mi było nie żywić wielkich nadziei wobec wyjątkowego muzycznego spotkania znakomitego klarnecisty z wybitnym tubistą Zdzisławem Piernikiem oraz z... Igorem Strawinskim.

Od momentu opublikowania na łamach Jazzarium wywiadu, w którym Mazzoll potwierdził plany wykonania Święta wiosny, wręcz nie mogłem się doczekać kiedy muzycy wyjdą na scenę. Arcydzieło Strawinskiego sprzed stu lat w wykonaniu tuzów polskiej awangardy zabrzmiało na deskach Soho Factory z niebywałą mocą! Mazzoll w towarzystwie młodzików (piszę z przymrużeniem oka, wszak duża szansa, że na scenie znaleźli się przyszli główni rozgrywający polskiej muzyki improwizowanej) oraz sędziwego mistrza Zdzisława Piernika, odprawił na festiwalowej scenie prawdziwie pogański rytuał, przenosząc słuchaczy w rejony muzyki dionizyjskiej, niepokornej, wręcz perwersyjnej w pasji wykonania. Słuchanie Święta wiosny AD 2013 było doświadczeniem, a zarazem wyzwaniem. Zaprezentowana muzyka oddała szalonego ducha oryginału, jednocześnie przy zachowaniu szacunku dla pierwowzoru odlatywała płynnie w rejony swobodnych eksperymentów z dźwiękiem. Ciekawe co powiedziałby o wykonaniu sam Igor Strawinski? Według mnie jeśli powstałby hologram Strawinskiego na potrzeby tegorocznej edycji, to byłby to hologram dumny.

Mazzoll dyrygując całym składem pełnił rolę swego rodzaju mistrza ceremonii, próbującego znaleźć porządek w chaosie i metodę w szaleństwie krążących dźwięków. Ekspresja młodych muzyków, choć często z trudem, podporządkowywała się luźnym ramom kompozycji, tworząc jednocześnie permanentne napięcie i oczekiwanie, że nagle coś eksploduje, wymknie się spod kontroli... Tak też się stało gdy w tubę zadął Zdzisław Piernik. Emocje które towarzyszyły mi patrząc na Pana Zdzisława podczas gry były mieszaniną podziwu, zdziwienia i radości. Znakomita większość występu odbyła się bez dźwięków tuby, jednak gdy Zdzisław Piernik podniósł, a właściwie zaatakował swój instrument z mocą i wigorem młodzieńca, było jasne, że warto było czekać właśnie na ten moment. Podczas kilku minut dominacji tuby, brzmiała ona jak ekwiwalent bomby atomowej – ściany Soho Factory zadrżały w posadach, a uszy słuchaczy na zmianę przeszywały wysokie gwizdy i niskie, monumentalne tony.

Piszę o kilku minutach, jednak mógł to być czas znacznie dłuższy. Szczerze mówiąc podczas występu czas okazał się wartością chimeryczną i choć w rzeczywistości koncert wraz z bisem trwał ponad godzinę, to wychodząc na kojące, chłodne i świeże powietrze, miałem wrażenie jakby minęło zaledwie dwadzieścia minut. Osobliwe zakrzywienie czasoprzestrzenne.

Będąc wciąż pod wielkim wrażeniem występu zespołu Mazzolla, udałem się na finalny set, który przypadł kwartetowi Antonio SanchezaMigration. Klasyczny skład: saksofon, fortepian, bas i perkusja pokazał się z jak najlepszej strony. Popisy perkusyjne lidera oglądało się z zapartym tchem. Sanchez udowodnił, że jest muzykiem o niezwykłej rytmicznej wyobraźni, podchodząc do kreowanych przez siebie dźwięków z mieszaniną maestrii, dziecięcego entuzjazmu i energii atlety. Perkusista zmieniał rytm często w sposób tak nieprzewidywalny, że nieuważne ucho mogłoby posądzić muzyka o nieświadome pomyłki.

O towarzyszących Sanchezowi muzykach również trudno nie pisać w superlatywach. Dopełniający sekcję rytmiczną Matt Brewer co prawda nie próbował zdominować swym kontrabasem muzycznej narracji, jednakże jako osoba często stanowiąca o kręgosłupie muzycznej formy, okazał się precyzyjnym mistrzem drugiego planu. Obok porywającej gry Sancheza elementem chyba najbardziej stojącym za ostatecznym sukcesem całego występu były niezwykłe, intrygujące kompozycje – raz piękne, subtelne i tajemnicze, to znowu pełne energii, pasji i poczucia humoru. Wspólna chemia między muzykami była widoczna gołym okiem. John Escreet zza fortepianu nieustannie podglądał rytmiczne eksperymenty Sancheza nie kryjąc rozbawienia i podziwu, samemu grając partie szalenie przestrzenne, przywodzące niekiedy na myśl nieodżałowanego Esbjörna Svenssona. Saksofonista David Binney potrafił oczarować słuchaczy niezwykle rozbudowanymi, intensywnymi narracjami, unikając przy tym przegadania i dominacji (ze sceny schodził co najmniej 3 razy, pozostawiając muzyków jako trio). Reakcja na występ zespołu Antonio Sancheza była wręcz entuzjastyczna, co nie pozwoliło muzykom na zwyczajne opuszczenie sceny i pozostawienie słuchaczy bez bisu. Bardzo satysfakcjonujący koncert.

I tak oto piąty dzień Warsaw Summer Jazz Days dobiegł końca. Dzień który przyniósł koncerty skrajnie różne, intensywne, lekkie, przyjemne, wymagające, trudne, uwodzicielskie... Krótko mówiąc „dla każdego coś miłego”. A jeśli jednym z celów było zaprezentowanie na scenie Soho Factory odmiennych koncepcji na tworzenie muzyki (która nawet jeśli czasem jazzem nie jest, to pozostaje muzyką improwizowaną), to mogę śmiało powiedzieć, że cel został osiągnięty. Natomiast gdybym miał wybrać doświadczenie muzyczne, które zrobiło na mnie największe wrażenie, byłoby nim bez wątpienia spotkanie trzech pokoleń polskich muzyków i hołd dla Święta wiosny, wyjątkowe wykonanie, które z pewnością pozostanie, nie tylko w mojej pamięci, jeszcze bardzo długo.