Balloons
Jeden z amerykańskich recenzentów tej płyty napisał w swoim tekście, że Kenny Werner to przykład artysty, który potrafił przekuć wielką tragedię w wielki triumf. Wiadomo co miał na myśli. Pisałem o tym relacjonując występ Kenny’ego Wernera w warszawskim Novym Kinie Praha nieco ponad miesiąc temu, nie ma więc palącej potrzeby powtarzać historii o tragicznie zmarłej córce. A triumf? Tak, przysłuchując muzyce Wernera z ostatnich dwóch lat zwłaszcza wielkoorkiestrowej „No Beginnings, No Ends” można chyba śmiało tak powiedzieć – Kenny Werner triumfuje! I Może właśnie najlepiej słychać to kiedy staje na czele małego combo.
Tym razem jest to kwintet. Nazwiska doskonale znane. Z trąbką Randy Brecker – jeden z tych artystów, których regularnie możemy oglądać i słuchać w Polsce na żywo, John Patitucci na kontrabasie – to również dobry znajomy i z zespołów Chicka Corei, i przede wszystkim z kwartetu Wayne’a Shortera. Za zestawem perkusyjnym Antonio Sanchez – jak brzmiałby projekty Pata Mtheny’ego gdy nie jego rytmiczne wsparcie. I w końcu, chyba najmłodszy z nich saksofonista tenorowy David Sanchez, który będąc szczerym jest sprawcą największej dla mnie niespodzianki na płycie „Balloons”.
Zaledwie cztery kompozycje zmieściły na tym albumie. Cztery, ale obszerne każda grubo powyżej 10 minut, co w sumie niesie prawie godzinną porcję muzyki. Całość to rzecz koncertowa zarejestrowana w nowojorskim Blue Note, do którego zespół zjechał po entuzjastycznych występach na festiwalu w Montrealu 2009 r. Tam jednak grał inny kontrabasista Scott Coley, którego tu, podczas koncertowej sesji musiał wyjątkowo zastąpić inny muzyk.
Nie nazwiska jednak są tu ważne. Ważne jest, że ów pięcioosobowy ansambl zmienił się ze zwykłego kwintetu jazzowego, którego przyznam szczerze się spodziewałem w zespół znakomicie skomponowany pod względem brzmienia, olśniewający precyzją i co najważniejsze w moim odczuciu mającym swój charakterystyczny, niepowtarzalny sound. Wiele z tego soundu zawdzięczmy parze Randy Brecker / David Sanchez, ale znacznie więcej chyba samemu Sanchezowi, który na „Balloons” gra niemal koncert życia. To prawdziwie podnosząca na duchu sytuacja słuchać tenorzysty, któremu udaje się zdystansować do saksofonowych patentów i zbudować swoje przejmujące improwizacje nie na tzw. licks, ale w oparciu o przestrzeń jaką daje sama kompozycja, relacje jakie nawiązać można w resztą muzyków i w końcu własną muzyczną wrażliwość, którą podczas występu z Kenny Wernerem odnalazł i której potem odważnie zaufał.
Choć w postępujących po sobie kompozycjach słuchamy zespołu wymyślonego przez pianistę, to o dziwo fortepian nie jest tu postawiony, po to by w każdej chwili przypominać słuchaczowi kto jest w grupie najważniejszy i na kogo powinna być bezustannie skierowana uwaga. Każdy ma swój czas, każdy ma chyba bardzo dużo wolności każdy potrafi z niej tu skorzystać z jednej strony mądrze, ale z drugiej też chwilami w sposób, a niech tam natchniony.
Nie ma ten album w moim odczuciu słabych punktów, albo może nie potrafię ich odleźć i potem odpowiednio precyzyjnie wskazać. Nawet jeśli tak jest w istocie to wcale mi to bardzo nie przeszkadza. Powiem więcej chyba chciałbym, że by ta grupa przetrwała, choć zdaje sobie sprawę, że może to być trudne, bo tylko patrzeć jak inni znakomici liderzy upomną się czy to o Antonio Sancheza czy Randy’ego Breckera czy Johna Paticucciego. Jeśli by tak się stało to na jazzowej scenie mielibyśmy prawdziwie wielki kwintet potrafiący grać prawdziwie wielką muzykę.
Sada; Siena; Balloons; Class Dismissed
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.