KIN (←→)
Pat Metheny jest jednym z tych nielicznych artystów, którym nie tylko w teorii, ale także i w praktyce wolno wszystko. Przez cztery dekady artystycznej aktywności jego muzyczna paleta barw jest wręcz obscenicznie bogata - od Davida Bowie po Dereka Bailey, od solowych recitali na gitarę akustyczną po solowe recitale na Orchestrion - ze wszystkim co Pat uznał za warte by włożyć pomiędzy. Kilka lat temu gitarzysta spotkał na swej drodze saksofonistę Chrisa Pottera. By jak najlepiej im się grało zawiązał Pat Unity Band. Szybko okazało się, że chemia jaka powstała między członkami zespołu rozsadziła jego własne ramy. Tak powstała Unity Group!
Do kwartetu Metheny/Potter, Ben Williams (kontrabas) i Antonio Sanchez (perkusja) dołączył włoski multiinstrumentalista Giulio Carmassi. Za sprawą tego ostatniego a także kolekcji instrumentów orchestrionicznych Pat mógł pozwolić sobie na pisanie nieograniczonej niczym jazzowej suity. „Kin” nią jednak nie jest. To raczej szkic do, a może zamiast wielkiego opusu. Gdy wsłuchać się w tę muzykę, znaleźć można tu echa doświadczeń Pat Metheny Group, „80/81” czy „Secret Story” - momentami może nawet i Reichowego „Electric Counterpoint”.
9 rozbudowanych, trwających czasem i kilkanaście minut kompozycji brzmi trochę tak, jakby Metheny ze swojego albumu muzycznych fotografii postanowił stworzyć trójwymiarowe widowisko. Z drugiej strony ten autorski, wyrazisty świat otwiera swe bramy przed młodymi muzykami tworząc nierozerwalną całość. Oczywiście najbardziej w światła reflektorów roświetlają twarz Chrisa Pottera, który w każdym utworze potrafi z pomocą czy to saksofonu tenorowego czy to basklarnetu podbić nieprzebrany muzyczny areał. Jednak muzyka "Kin" to przede wszystkim gęsta, żywa tkanka, spojona tytułowymi więzami krwi każdego z członków grupy.
Mimo to, nie będzie to raczej moja ulubiona płyta w dyskografii Pata Metheny. Zawsze byłem większym entuzjastą jego bardziej kameralnych, akustycznych, eksperymentalnych projektów. "Kin" pozostaje dla mnie szkicem do jeszcze wiekszego dzieła, śpiewnikiem na trójwymiarową orkiestrę kameralną a'la Metheny. Cieszy mnie jednak, że „KIN” z miejsca, wskoczył na pierwsze miejsce jazzowej listy Billboardu. Dlaczego?
Z perspektywy tego słynnego rankingu jazz żyje już tylko za sprawą… Franka Sinatry, Tony’ego Benneta i Michaela Buble. Oczywiście można tłumaczyć, opowiadać, o ponad-gatunkowej improwizowanej scenie, muzyce kreatywnej - ale kto ma czas tego słuchać? A dla Pata Metheny od lat czas jakoś się znajduje. Czas, którego muzyk nie marnuje, nie próbuje oszukać tanimi chwytami. Jego muzyka jest zawsze żywa, oryginalna, autorska - jazzowa w najlepszym znaczeniu tego słowa. Być może to właśnie on jest dziś najlepszym ambasadorem świata muzyki improwizowanej. Ambasadorem nie z politycznego, ale ze szlacheckiego nadania. I choćby z tego tytułu warto sięgnąć po jego nową płytę.
1. On Day One; 2. Rise Up; 3. Adagia; 4. Sign of the Season; 5. Kin (←→); 6. Born; 7. Genealogy; 8. We Go On; 9. Kqu
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.