45 lat przyjaźni - Pat Metheny wspomina Jima Halla

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

12go grudnia mieliśmy okazję porozmawiać z Patem Methenym o jego nowej płycie „KIN” nagranej z jego Unity Group, która do sklepów trafi 4 lutego 2014. Dzień przed naszą rozmową świat obiegła smutna wiadomość o śmierci jednego z najznakomitszych muzyków jazzowych naszych czasów - Jima Halla. Jak w znakomitym tekście dla New Yorkera napisał Tyler Ho Bynum: "[Hall] był mentorem dla kolejnych pokoleń młodych gitarzystów, spośród których najlepsi, tacy jak Pat Metheny czy Bill Frisell potrafili połączyć, zdawałoby się rozbieżne inspiracje Hallem i Hendrixem, w ten sam sposób jak lata temu Hall zdołał swoją grą pożenić muzykę Freddiego Greena i Charliego Christiana". Choć z prośbą o komentarz i wspomnienie Jima Halla dzwoniły do Pata pewnie wszystkie redakcje świata nie sposób było, siedząc z nim twarzą w twarz nie poprosić o parę słów wspomnień. Oto co nam opowiedział.

Kajetan Prochyra: Jadąc na nasze spotkanie słuchałem sobie znów Waszej wspólnej płyty [„Jim Hall & Pat Metheny” wyd. Telarc, 1999] i nie sposób oprzeć się tej radości i zabawy jaką tętni Wasza muzyka.

O tak, mieliśmy przy tym nagraniu masę frajdy. Właściwie zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Wiesz, poznałem Jima gdy miałem 15 lat, więc znaliśmy się 45 lat!

Jak to się stało?

Kiedy miałem 15 lat grałem już w klubach Kansas City i pracowałem. Był wtedy taki konkurs w Downbeat’cie - do wygrania był wyjazd na letnie warsztaty jazzowe. Pomyślałem, że powinienem się zgłosić - tak zrobiłem i wygrałem! To było bardzo ekscytujące, bo nie wiedziałem, że wygrałem aż do chwili gdy otworzyłem kolejny numer Downbeatu i znalazłem w nim swoje nazwisko! Nikt wcześniej do mnie nie zadzwonił - na szczęście miałem prenumeratę. Krzyknąłem: Mamo! Wygrałem! Pojechał na warsztaty, które prowadził Attila Zoller - węgierski gitarzysta. To był właściwie mój pierwszy kontakt z nauczycielem gitary. To było kapitalne. Attila mnie polubił, nauczyłem się od niego bardo, bardzo dużo. Pod koniec warsztatów powiedział, że powinienem pojechać z nim do Nowego Jorku i pokaże mi wszystko i wszystkich. W owym czasie moje podróże ograniczały się do Kansas City i Lee’s Summit. Nigdy nawet nie widziałem Oceanu. Powiedziałem o tym moim rodzicom. Chcesz pojechać gdzie? Z kim? - usłyszałem w odpowiedzi.

Ale Atilla mówił serio, przyjechał do mojego domu, porozmawiał z moimi rodzicami, przekonał ich i wreszcie wsiadłem do samolotu, poleciałem do Nowego Jorku i cały tydzień spędziłem w towarzystwie Atilli. Jeśli dobrze pamiętam, właśnie wtedy skończyłem 16 lat. Przez ten tydzień co wieczór chodziliśmy słuchać Jima w duecie z Ronem Carterem. Grali duet w maleńkim klubie przy 10th Avenue, który nazywał się „The Guitar”. Prawdziwa speluna. W owym czasie w Nowym Jorku trzeba było mieć koncesję na to by grać w klubie na perkusji - stąd duety gitara+bas były bardzo popularne. Przez ten tydzień poznałem Jima i jego żonę Jane. Atilla mnie przedstawił, byłem chłopakiem z Missouri, wielkim fanem i dobrze zapowiadającym się młodym gitarzystą. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Kilka lat później zacząłem grać z Garym [Burtonem] - dla mnie to było sporo czasu, ale dla kogoś takiego jak Jim, to była chwila. Spotykaliśmy się więc to tu to tam a czasami graliśmy razem koncerty, co dla mnie było zawsze wielkim przeżyciem. Żaden z nas nie nagrywał wcześniej duetu z innym gitarzystą - to całkiem trudne zadanie by zrobić to dobrze. A jak to mówił Jim, co było bardzo w jego stylu: Jeden gitarzysta to w większości przypadków za dużo. /śmiech/. W zupełności się z tym zgadzam. Dwóch gitarzystów to już zdecydowanie przesada. Ale jednak zrobiliśmy to. I się udało.

Dobrze ujął to Sonny [Rollins]: wszyscy kochali Jima. A nie ma wielu takich osób, co do których nikt nie ma wątpliwości. Herbie [Hancock] jest jeszcze taką postacią. Stevie Wonder. No i Jim. Niezależnie od tego z której jesteś „frakcji” - każdy ma do nich szacunek. 

Całość rozmowy z Patem Methenym opublikujemy bliżej premiery jego nowej płyty "KIN".