Chris Potter - „one of the best musicians around”

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Gdy myślę o Chrisie Potterze, moim pierwszym skojarzeniem jest koncert tego muzyka na festiwalu Jazz nad Odrą w 2012 roku. Został wtedy zaproszony przez Darka Oleszkiewicza do polsko-amerykańskiego kwartetu. Jak wystąpił? Tak, że do dziś pamiętam właśnie jego obecność na scenie, a nazwisko lidera przypomniały mi dopiero internetowe archiwa... Cóż, pamięć jest bezwzględna – odsiewa to, co mniej warte uwagi, bez litości i z tamtej edycji wrocławskiego festiwalu pamiętam wzruszającą subtelność Anouara Brahema, jazzowe trzęsienie ziemi spowodowane przez kwartet Branforda Marsalisa i właśnie siłę melodyjnej ekspresji Chrisa Pottera.

Moim skromnym słowom wtórują opinie nie lada kolegów po fachu saksofonisty. Tytuł niniejszego artykułu to cytat z nikogo innego, jak Dave'a Liebmana. Z kolei Joe Lovano powiedział o nim: „Ma szczególną, osobistą dojrzałość. Gra z dużym zaufaniem do siebie i naprawdę eksploruje własną dynamikę wewnątrz muzyki. Ma znakomite pomysły dotyczące rytmu i tego, jak dźwięki mają płynąć. Jest bardzo różnorodny, ale w brzmieniu i artykulacji Pottera słychać osobowość”. Wiele też mówi o wyjątkowości Pottera anegdota Kenny'ego Wheelera, który był jego nauczycielem w New School for Jazz and Contemporary Music. W trakcie prywatnej lekcji, o którą poprosił saksofonista, młody muzyk zagrał kilka utworów, prezentując sprawność w różnych estetykach. Po czwartym utworze zagranym przez Pottera Wheeler miał pomyśleć: „To ja chcę wziąć lekcję u Chrisa”...

Urodził się w 1971 roku w Chicago. Gdy był dzieckiem, jego rodzina przeprowadziła się do Columbii w stanie South Carolina i tam upłynęło kilkanaście lat jego edukacji artystycznej. Od wczesnego dzieciństwa interesował się muzyką. Jak wspominał w jednej z rozmów, ważne było dla niego nie tylko słuchanie różnorodnych nagrań – rodzinną dyskografię określił jako „quality record collection” – ale także samo tworzenie. Starał się nie tylko szukać melodii Boba Dylana, Buddy'ego Guya czy Beatlesów na klawiaturze fortepianu, ale i improwizacji na nich opartych. Z czasem zainteresował się jazzem: Davisem, Lloydem czy Brubeckiem, zaś do wyboru saksofonu jako głównego instrumentu przekonało go brzmienie Paula Desmonda na albumie „Time Out” Brubecka. Najpierw jednak był to saksofon altowy, a nie tenorowy, z gry na którym Potter dziś słynie. Co ciekawe, gdy miał kilkanaście lat, uważano go za... kolejne wcielenie Charliego Parkera! Jeden z nauczycieli miał mu powiedzieć: „To pewnie bzdura, ale jeśli rzeczywiście jesteś Charliem Parkerem, nie bierz tym razem narkotyków”. Znamienne, że – gdy po ukończeniu liceum Potter przeniósł się do Nowego Jorku i kontynuował naukę we wspomnianej New School – został zaproszony przez niegdysiejszego muzyka z zespołu Parkera, Reda Rodneya, do wspólnej gry!

Te obiecujące początki przyniosły wspaniałą kontynuację. Z tylko niewielką przesadą można stwierdzić, że łatwiej byłoby wymienić tych, z którymi nie grał, aniżeli wszystkich jego ważnych muzycznych partnerów. Chcąc jednak wymienić te najistotniejsze spotkania, należałoby wspomnieć grupę Steely Dan, Randy'ego Breckera, Jima Halla, Jacka DeJohnette'a, Dave'a Hollanda, Johna Scofielda, Pata Metheny'ego, Herbiego Hancocka, Paula Motiana, McCoya Tynera, Dave'a Douglasa czy Craiga Taborna. By grać z artystami tak różnorodnymi, trzeba być bez dwóch zdań „one of the best musicians around”...

Potter występuje u ich boku nie tylko jako członek zespołów, ale także jako lider. Ma na koncie prawie dwadzieścia autorskich albumów, spośród których dwa wydała w ostatnich latach monachijska wytwórnia ECM. Obecnie jego główne zajęcia, to gra z Patem Metheny'm w grupie Unity oraz z Davem Hollandem w kwartecie kontrabasisty, ale również występowanie z własnym zespołem. Na koniec, warto przytoczyć opini magazynu „New Yorker”: „Najlepszy saksofonista swojego pokolenia? W opinii większości muzyków i słuchaczy, Chris Potter zasłużył na to miano, a muzyka, którą tworzy podźwignie tę odpowiedzialność”.