Hailu Mergia / Tony Buck / Mike Majkowski - siła transu

Autor: 
Barnaba Siegel
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina (slider)

Słynną już ścianę w Pardon, To Tu, na tle której grają muzycy, w całości zdobią wypisane ciurkiem nazwiska i nazwy grup - i te bezwzględnie kultowe,  i te zapewne ważne dla właściciela klubu. Zdecydowanie każdy miłośnik muzyki, nie tylko jazzowej, odnajdzie tam przynajmniej kilku wykonawców, których usłyszenie na żywo uzna za czołówkę prywatnych marzeń. Jednym z „wypisanych” jest Mulatu Astatke. Nie wiem jak bardzo (lub mało) znany był ten etiopski wibrafonista kilkadziesiąt lat temu, ale z pewnością dziś dużo osób go kojarzy za sprawą gargantuicznej serii płyt CD Ethiopiques, zawierających mistyczną, hipnotyczną muzykę z pogranicza jazzu i rodzimego folku artysty.

Mulatu co prawda w Pardon jeszcze nie był, ale zaproszony został inny heros sceny Ethio-jazz, jego współpracownik - klawiszowiec Hailu Mergia, a wraz z nim Tony Buck (znany głównie z The Necks) oraz Mike Majkowski. Początkowo nie byłem zachwycony tym, że zamiast ściśle etiopskiego składu pojawia się dwóch „białasów”, którzy być może nie będą potrafili oddać transowego charakteru muzyki afrykańskiej.

Błąd zweryfikowałem już w pierwszych sekundach, gdy ze sceny ruszyła dźwiękowa karawana – przysadziste, zniewalające brzmienie, które z utworu na utwór coraz bardziej żądało od słuchacza, aby mu się poddał. Stłumiony, pozbawiony charaktersytycznej „dzwonkowości” Fender Rhodes idealnie nadawał się do oddania charakteru mistycznej muzyki, w której z jednej strony trwa ciągła improwiazacja, ale z drugiej – nie jest ona w żadnym momencie nastawiona na poklask i popis umiejętności artysty (nic takiemu podejściu nie ujmując). Nawet wysłużona Yamaha DX-7, czołowy instrument zapewne połowy klawiszowców lat ’80, pozwalała idealnie zastąpić tanie, dalekie od perfekcji brzmienie organów, jakie dobrze znają wszyscy miłośnicy afrykańskiej muzyki lat ’70.

Koncert zapadł w pamięć jeszcze bardziej dzięki temu, że Mergia zaczął wyciągać kolejne urządzenia. Raz była to melodyka, w zastępstwie instrumentu dętego, innym razem – akordeon. Jak piszą o samym artyście organizatorzy koncertu: „ W nostalgicznym wysiłku przywrócił klasyczne brzmienie akordeonu z młodości”. Akordeon kojarzy się głównie z tangiem czy muzyką klasyczną, ewentualnie z ludowymi czy cygańskimi piosenkami granymi przez ulicznych bardów i tramwajowych chałturników. Hailu potrafił wykrzesać ze swojego instrumentu równie natchnione brzmienie, co w przypadku poprzednich, oddalając nas tym samym coraz bardziej od muzyki, którą w naszym kręgu kulturowym uznajemy za klasykę.

Te dźwięki z pewnością nie trafiałyby do mnie tak bardzo, gdyby nie wzorowa praca sidemanów. Klasyczna, pozbawiona awangardowych zapędów gra na kontrabasie oraz skromny zestaw perkusyjny idealnie zlewały się w gęstą, egzotyczną magmę. Nieliczne, bardzo stonowane, ale jednocześnie intensywne solówki dodatkowo zagęszczały atmosferę, tym razem wśród publiczności. Nie ukrywajmy, jako odbiorcy muzyki staliśmy się bardzo skostniali i grzeczni, klaszcząc chwilę po improwizacji czy wykonanymi utworze. W Pardon zadziałała jednak magia muzyki, bo brawa i krzyki pojawiały się w przeróżnych momentach, zdawało się wręcz, że artyści „nakręcają” słuchaczy, a słuchacze artystów. Czy właśnie tak wyglądała ta legendarna atmosfera w klubach jazzowych sprzed lat? Mam nadzieję, że właśnie coś takiego było dane mi poczuć.