Zamiast relacji - Mostly Other People Do The Killing

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Kiedy takie zespoły jak Mostly Other People Do THe Killing grają w małych klubach to warto wybrać się ich koncerty. Brzmią wtedy inaczej, bliskość słuchaczy wierzę, że dodaje im skrzydeł, a słuchacze bliskość muzyków także odbierają jako dodatkowy zastrzyk energii. Pamiętam kiedy pierwszy raz trafiła do mnie płyta tej formacji, nie pierwsza jaką nagrali, ale wczesna, „Shamokin’”, wówczas jeszcze kwartetu z Peterem Evansem na trąbce. Pamiętam swoje wrażenia. Radość, że pojawiła się na amerykańskim rynku formacja złożona z muzyków grających znakomicie, których podejrzewałem o gruntowne wykształcenie, a która mruży oczko i bezczelnie chwilami dewastuje jazzowy, mainstreamowy idiom, przywracając go życiu. Byłem fanem MOPDK, nawet nosiłem ich znaczek, choć znaczków nie noszę zazwyczaj. Zamiast więc relacji będzie kilka luźnych myśli z bandem związanych.

Myślałem sobie wówczas. Fajnie! Jest band mogący wprowadzić wiele świeżego powietrza i może wielu ludziom, wiele ciekawych rzeczy unaocznić. Ceniących ów mainstream nie zniechęcą bo przecież są rzetelnymi instrumentalistami, a niektórzy wręcz z zadatkami na wirtuozów, a szukających w jazzie głównie zmiany perspektywy widzenia, zaoferują inną optykę i rewitalizując tzw. szacowny jazz środka zachęcą  ich do jego poznawania. Co więcej MOPDK grali ogromnie żywiołowo i od kiedy pojawiła się na rynku płyta „Combra Concert” ciekaw byłem czy kiedykolwiek uda mi się ich posłuchać na żywo. Udało się, na szceście nie raz, ale niestety tylko na dużych scenach. W międzyczasie MOPDK stał się bandem znanym, może nie u nas, ale bywa, że zapraszany jest przez duże festiwale. Od czasu „Shamokin’” nagrali wiele albumów, w tym parodiując nie tylko mainstream, ale i smooth jazz, rozklejając mainstreamowy etos, ale i odnosząc się do niego też literalnie (Davisowskie „Kind Of Blue” zagrane jeden do jednego).

Kiedy więc po raz pierwszy posłuchałem MOPDK w małym klubie, właśnie w Pardon To Tu był to już inny band niż w czasach kiedy go poznawałem. Peter Evans opuścił formację, a jego miejsce zajął pianista Ron Stabinski. Przedsmakiem tego, co stać może się w klubie, był występ podczas Jazz Festiwal w Saalfelden.  Skłąd więc nie był zaskoczeniem. 

I co tu kryć zgromadzonej publiczności, a pewnie sporej jej części, koncert się podobał, może nawet bardzo podobał. Były gromkie i zasłużone brawa, bo przecież grupa oferuje muzykę, w otoczeniu której czas nie jest stracony. Nad stylizowanymi na jazzowe utworami przetacza fala dekonstrukcji i żartu, a także  humorystyczna konferansjerka lidera Moppy Elliota. W zawadiackie wykonanie udaje się wpleść, nieomal knajpianą jazzową frazeologię, a jak akurat nadarzy się okazja to i mikrocytat z koncertu b-moll Piotra Czajkowskiego. Jest więc fajnie.

Ale czy na pewno? Słuchając przez lata MOPDK teraz w podczas pardonowego koncertu, niejako utwierdziłem się w przekonaniu, że nie do końca jest fajnie i nie ma to żadnego związku ze zmianą w skladzie formacji. Watplwiwośc pojawiła się już wcześniej, a teraz tylko dała o sobie znać stanowczo. NIe mogę oprzeć się wrażeniu, że kiedy już wyśmiejemy się i napodziwiamy zespołowe poczucie humoru "tu i teraz" warto byłoby zastanowić się jakie to poczucie humoru i z czego się tak naprawdę śmiejemy. W następnym kroku może także nie będzie od rzeczy poszukać innych, którzy wkraczając w przestrzeń muzycznego demontażu, nie tylko opowiadają dowcipy, ale próbują również zwrócić uwagę na coś więcej niż zgrabnie nonszalancko rzucony żart.

Pamiętając koncert MOPDK z Saalfelden i słuchając warszawskiego koncertu odniosłem wrażenie, że mam tu chyba raczej kabaret jeżdżący od miasta do miasta, grający to samo przedstawienie, z tymi samymi zapowiedziami i dość podobnie grany, a nie zespół muzyków potrafiących stanąć ponad swoimi warsztatowymi talentami, faktem, że granie przychodzi im na wyraz lekko i pokusą korzystania jeśli nie z takich samych, to bardzo podobnych grepsów. Pojawić może się więc pytanie. Czy to rzecz z dziedziny muzyki czy ze sfery entertainment z muzyką związana tylko tyle ile jest to konieczne. Owszem nieco inaczej podana, kusząca powierzchowną atrakcyjnością, ale w gruncie rzeczy będąca nie więcej niż rozrywką. Jeśli tak jest w istocie, to bez wątpienia był to świetny koncert i co więcej spełniający swoje zadanie, ale jeśli oczekiwać czegoś więcej niż rozrywki, to…..

To na szczeście kilka dni wcześniej na tej samej scenie klubowej stanął zespół Zebry a Mit, którego nie słyszałem nigdy wcześniej, choć złożony był z muzyków doskonale znanych. Skłamałbym pisząc, że daje się te dwa koncerty ze sobą w prosty sposób porównywać. Różniło je wszystko, staż, doświadczenie sceniczne, obszar zainteresowań kompozytorskich, techniki wykonawcze i koncepcja. Ale też godzinny eksperymentalny poemat dźwiękowy kwartetu Szuszkiewicz/ Zemler / Traczyk / Dąbrowski, na trąbkę, gitarę basową, perkusję, misy, piły, gongi, perkusjonalia, elektronikę i kasetę magnetofonową, rozpięty pomiędzy skupioną liryką, a twardą dosadną rytmiką był głosem w sprawie Muzyki, intrygującym upomnieniem się o wartość poszukiwań brzmieniowej przestrzeni, a nie tylko estradowej zabawy. Jak byłoby pięknie gdyby ta grupa przetrwała i pozostawiła po sobie więcej muzyki, bo prawdę powiedziawszy balans wobec choćby MOPDK jest bardzo potrzebny.