Jazzfestival Saalfelden 2012: Jazz i dziewczyna - Mary Halvorson Quintet

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Przedsmak tego jak gra Mary Halvorson mieliśmy podczas tegorocznej edycji Warasw Summer Jazz Days. Przedsmak tylko, ponieważ Mary przyjechała do Warszawy jako członkini zespołu Chesa Smitha These Arches, a tam gra inaczej w projektach firmowanych własnych nazwiskiem. Nie będę więc ukrywał, że możliwość posłuchania jej kwintetu z Johnatanem FInalysonem – trąbka, Johnem Irabonem – saksofon altowy, Johnem Hebertem – kontrabas i wspomnianym przed chwilą Chesem Smithem był ważnym kryterium wyjazdu do Saalfelden. Nie jedynym to prawda, ale ważnym.

W tym składzie Mary wydała nie tak dawno nową płytę „Bending Bridges”, którą zresztą na łamach Jazzarium recenzowaliśmy. To drugi album tego kwintetu. Sama Mary była z jego nagrania bardzo zadowolona. Wspominała również, że zespół od czasu poprzedniczki zatytułowanej „Saturn Child” okrzepł. Muzycy spędzili ze sobą sporo czasu w koncertowych trasach i z dobrze zapowiadającej sie grupy stał się grupa znakomita. To wynikało zresztą z bezpośredniego porównania obydwu płyt.

A jak na żywo? Ja bardzo poproszę więcej takiej muzyki! Więcej tak wysmakowanie zaplanowanej muzyki, która w jakiś nadzwyczajny sposób brzmi, jakby była w niej ogromna dawka swobodnej improwizatorskiej kreacji. Zwykło się klasyfikować to, co gra ze swoim zespołem Mary Halvorson jako jazz, ale tego jazzu ex definitio jest tu bardzo niewiele. Wiele jest natomiast improwizacji, wiele inspiracji innymi gatunkami muzyki, z rockiem włącznie, a jeszcze więcej zadziwiającej spójności stylistycznej, której wielość odniesień nic a nic nie szkodzi.

Co tu kryć, sadzę, że Mary znalazła swój sposób na kompozycję, swój patent jak pisać utwory, aby odzwierciedlały z jednej strony jej szerokie zainteresowania muzyką, z drugiej dawały improwizatorskie miejsce pozostałym członkom zespołu. A wśród nich są soliści, którzy tego miejsca zdecydowanie potrzebują i kiedy je dostają, potrafią zmienić precyzyjnie spisane utwory w pełne rozmachu i melodycznej obfitości polifoniczne minisuity suity.

Wsparta znakomitą sekcją rytmiczną i równie świetnymi frontmanami, , Mary Halvorson wymyśliła znakomity band i napisała dla niego fascynującą muzyką, która na żywo brzmi jeszcze bardziej imponująco niż na płytach. Nie wiem sam czy bardziej byłem pod wrażeniem ruchliwości fraz Irabagona czy ciemnej, nasyconej barwy trębacza i jego doskonale wyważonych improwizacji. Nie wiem czy mogę jednoznacznie wskazać, że rytmiczny szkielet całość zawdzięczała niezachwianemu timingowi Heberta czy precyzji, z jaką rysował rytm Ches Smith. A może największe wrażenie robiła sama Mary, drobna, filigranowa dziewczyna, która siedząc z boku z naturalnym wdziękiem niepodzielnie panuje nad wszystkim i wszystkimi, nie kreując się ostentacyjnie ani na twardą szefową, ani nie stając w kolejce za znanymi mistrzami gitary. Tak zdecydowanie poproszę więcej takiej muzyki!