Anguis Oleum
Nowojorskiego alcistę Tima Berne’a nie zaliczylibyśmy do nadmiernie pracowitych muzyków, wszakże w ramach swojej bieżącej formacji Snakeoil, dostarcza nam nowe płyty dość regularnie. Po trzech studyjnych ujawnieniach w ramach monachijskiego ECM, tym razem edycja koncertowa, zrealizowana przez osobistą wytwórnię Tima – Screwgun Records, w edycji limitowanej, dwustu sztukowej.
Po latach efektownego eksperymentowania z elektroniką, jako elementem udanie wspierającym akustyczne improwizacje (Science Friction Band), po produkcjach opartych na podobnych schematach/ kompozycjach realizowanych jednakże bez elektroniki (Hard Cell), wreszcie po śmiałych improwizacjach w towarzystwie gitary elektrycznej (Big Satan), Berne dotarł do punktu zwrotnego, od momentu którego rozpoczął się proces wyciszania jego muzycznej ekspresji (co przy okazji zbiegło się z jego 60 urodzinami, zapewne zupełnie przypadkowo).
Dowodem rzeczowym tej delikatnej metamorfozy rzeczony working band, czyli Snakeoil. Berne stworzył go z udziałem pianisty Matta Mitchella, klarnecisty Oscara Noriegi i perkusisty Chesa Smitha. Ten akustyczny kwartet pozbawiony instrumentu basowego (jak wszystkie wcześniej wymienione zespoły, jednakże w tamtych przypadkach część obowiązków w zakresie generowania niskich częstotliwości przejmował keyboard lub gitara), w ramach niemieckiego, nudziarskiego labelu, trzykrotnie zapunktował, ale w sercu Waszego recenzenta nie wzbudził jakichś szczególnych ekscytacji. To oczywiście wciąż doskonały Berne, saksofonista o niepowtarzalnym soundzie altu, to jego gra, jego muzyka, ale … odrobinę za spokojna, trochę bez wewnętrznego ognia, nie budząca już takich emocji, jak dekadę temu z okładem.
Zatem po koncertowy Angius Oleum sięgałem ze spokojem i bez mrowienia w kręgosłupie. Skąpe informacje edytorskie nie pozwalają na określenie miejsca, ani daty spotkania/ spotkań (?) koncertowych. Cztery fragmenty opatrzone tytułami, trwające ponad 70 minut. Słucha się tego wyśmienicie, ale momenty ekspresyjnych galopad, stemplowanych wspaniałymi altowymi zawijasami, dość często przepoczwarzają się w chwile nadmiernej nostalgii i dramaturgicznie nieuzasadnionego wyciszenia. Mało, w mojej ocenie, do całej zabawy wnosi Noriega, a gra Mitchella też niczym szczególnym nie zaskakuje. W tym gronie udanie trzyma fason i dotrzymuje kroku liderowi Smith. Z pewną dozą sceptycyzmu, pozostaję jednak przy pierwotnej rekomendacji high, bo Berne, to Berne. Klasa światowa po wszeczasy!
1. Deadbeat Byonce, 2. Spare Parts, 3. Lame 3, 4. Oc-Dc
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.