Bielska Jesień Jazzowa 2015 za nami

Autor: 
Krzysztof Grabowski / Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Jazzowa Jesień to festiwal bielski, „stańkowy” i „isiemowy” jednocześnie. W tym roku trzynasty. Wedle donosów miał nie być pechowy i na przekór feralnej sławie liczby porządkowej lepszy od minionych. Na Dalekim Wschodzie zapewne po dwunastym odbyłby się od razu piętnasty, ale w Polsce nie boimy się przesądów i słusznie. Zaczynając od końca, czyli od podsumowania, można śmiało powiedzieć, że była to jedna z lepszych edycji tego kilkudniowego corocznego maratonu jazzowego umiejscowionego wśród jesiennych mgieł spływających ze zboczy Beskidów. A przecież opieram swoją opinię z pominięciem otwierającego koncertu Marii Schneider, którego nie miałem okazji posłuchać. Mając jednak w pamięci jej koncert z 2012 roku, jaki dała podczas Zadymki Jazzowej, musiałbym zapewne dodatkowo podnieść ranking całej Jazzowej Jesieni, zważywszy że tym razem przyjechała z własnym zespołem. Czyli festiwal podsumować trzeba tak, że było dobrze, a może nawet bardzo dobrze. W każdym razie lepiej lub jeszcze lepiej niż w ostatnich latach. Taka nasuwa się ocena ogólna, aczkolwiek zawsze jest ochota, chociaż nie są to zawody, wskazać koncert najlepszy.

I tu powstaje problem, bo festiwal był zróżnicowany, ciekawy, sięgający granic jazzu po przeciwnych jego biegunach, a nawet wychylający się poza ten trudny do okiełznania gatunek muzyczny. I to wcale nie na przestrzeni całego tygodnia, ale wręcz w ciągu pojedynczych dni z dwoma koncertami. Jak więc porównać do siebie tak odległe zjawiska muzyczne? Nie sposób. Festiwal pod batutą Tomasza Stańki zawsze był nieprzewidywalny i różnorodny. Taki pozostał, a tym razem był jeszcze bardziej heterogeniczny i w zasadzie, jeśli ma się rozwijać w takim kierunku, to wypadałoby zacząć się zastanawiać czy jest to wciąż festiwal stricte jazzowy, a nie przypadkiem coś więcej.

 

Wśród koncertów zogniskowanych daleko od jazzu jednym z najlepszych był czwartkowy solowy występ gitarzysty Pablo Márqueza. Artysta sięgnął do repertuaru Gustavo  Leguizamóna, a ten uznany jest przecież za kompozytora tradycyjnej muzyki argentyńskiej. Na klasycznej gitarze z nylonowymi strunami o miękkim tonie zabrzmiały samby, utwory powolne, liryczne ale też dynamiczne, ekspresyjne z wykorzystaniem uderzeń w pudło do wplatania rytmu między nuty. Flażolety sztuczne i naturalne, wykorzystanie paznokci i opuszków palców by zróżnicować brzmienie od twardego po miękkie czy zmienianie stroju gitary, a nawet recytacje przy własnym akompaniamencie, czyste i precyzyjne granie – oto bogaty pokaz umiejętności wirtuoza gitary. Ten występ powinien się podobać, pomimo że koncerty solo nie należą do łatwych w odbiorze. Najbardziej jazzowy, a raczej jedyny z elementami jazzu, okazał się bis. Pablo zagrał jedną z kompozycji innego argentyńskiego kompozytora Alberto Ginastery.

 

Tego samego dnia, po przerwie publiczność mogła doznać nie lada szoku. Po spokojnym, pełnym melancholii występie gitarowym rozpoczęło się szarpanie duszy free jazzem. I oto był najlepszy koncert festiwalu faktycznie jazzowego, chociaż nie podzielą tego zdania osoby opuszczające salę przed zakończeniem. Nie można im mieć tego za złe, skoro przyszły tego dnia posłuchać muzyki otrzymawszy zapewne uprzednio zaproszenia z zakładu pracy. Kwartet amerykańskiego saksofonisty Tima Berne'a w składzie: Michael Formanek – bas, Ryan Ferreira – gitara  i Ches Smith – perkusja, pokazał prawdziwy kunszt „rozstrojonego” grania, jednocześnie zgranego i zestrojonego w chaotyczną spójną całość. Bo jakże inaczej określić tą pełną sprzeczności muzykę, która rozdrażnia, przenika do szpiku kości i zarazem porywa? Noga ekscentrycznego Smitha wystawiona podczas grania na floor toma, zjawiskowo brzmiący kontrabas Formanka i sfuzowana gitara pląsającego po scenie Ferreiry zbiegająca się czasem w unisonowe frazy z saksofonem Berne'a muszą utkwić na długo w pamięci.

 

Takie granie na pewno nie pozostaje obojętne, jak mogło to mieć miejsce w przypadku solowego występu Egberto Gismontiego w sobotni wieczór. I tu także zapewne jakaś część publiczności zdania nie podzieli, bowiem w kuluarach usłyszeć można było, że ów koncert był wciągający i kojący. Tymczasem wydaje się, że był przejawem ukochania nut przez wykonawcę. Dużo nut nie zawsze przekłada się na porywającą muzykę. Granie pauzą powinno być przedmiotem obowiązkowym w szkołach muzycznych. Gismonti, brazylijski wykonawca, kompozytor i wirtuoz gitary oraz pianina zdaje się nie podzielać tego zdania. I chociaż początek koncertu, gdy wydobywał ciekawe brzmienia ze swojej dziesięciostrunowej gitary grając na każdym elemencie instrumentu, z którego da się wydobyć dźwięk, był ciekawy, to całokształt popsuł przydługi występ przy fortepianie. Exodus publiczności przed końcem występu spotkał się z podziękowaniem za cierpliwość od artysty, ale na nic się to zdało – spora grupa dokończyła marsz w kierunku drzwi.

 

Trzeba natomiast chylić czoła przed wytrwałością własną kompozytora, bowiem nie zrażony kontynuował koncert według przyjętego planu. Na pewno drzemie w tym artyście z włoskimi korzeniami ogromna energia, pomysłowość i wirtuozeria, ale wykorzystanie tych atutów, przynajmniej podczas tego koncertu, nie przełożyło się na porywający efekt muzyczny w sensie artystycznym. Zaledwie przez kilka chwil udawało się słuchaczom podążać tam, gdzie artysta chciał ich zabrać i coś pokazać, ale przez większość czasu publiczność błądziła i to bynajmniej nie po brazylijskiej czy włoskiej ziemi, lecz raczej po beskidzkiej hali jak owieczki bez bacy gubiąc się i ginąc pożarci przez wilka nudy. Z góry przepraszam za tą ocenę, która może przecież wynikać ze zwykłego braku dopasowania w tym dniu mojego nastroju z tym, co do przekazania miał artysta.

 

Zupełnym przeciwieństwem był za to pierwszy występ tego dnia, czyli koncert grupy Tomasza Stańki. Światowej sławy trębacz wraz z Brianem Settlesem na saksofonie, Eric'iem Revisem na kontrabasie oraz Andrew Cyrillem na perkusji pokazał się z bardzo dobrej strony. Zapowiadając koncert swojego ojca, Anna Stańko podkreśliła, że będzie to nawiązanie do kwartetu, który w 1975 roku wydał płytę „Balladyna” - czas dzikości, młodości i energii w muzyce Stańki. Koncert został spontanicznie zadedykowany pokojowi na świecie z racji wydarzeń w Paryżu i mimowolnie wpisywał się w klimat przemijania, śmierci – momentami niepokojący, chwilami mroczny, ale jednocześnie dynamiczny i energetyczny. Saksofon schodzący w najniższe rejestry i cudownie brzmiący kontrabas były dodatkowymi elementami dopełniającymi roztaczaną przez Stańkę scenerię charakterystycznych dla niego brzmień i barw.

 

Przejdźmy jeszcze do środowego koncertu, gdy wystąpił Bad Plus w składzie Reid Anderson – bas,  Ethan Iverson - fortepian  i Dave King – perkusja. Klasyczne trio pokazało, że w takim składzie wciąż jest miejsce do poszukiwań czegoś nowego. Surowe szeleszczące i szorstkie brzmienie perkusji oraz wyraźny uwypuklony kontrabas świetnie się ze sobą zgrywały stwarzając jednak wrażenie, że mamy do czynienia z duetem wspieranym przez pianistę, a nie triem. Na szczęście to nie raziło, a karkołomne frazy rytmiczne grane chwilami spójnie unisono zdawały się temu zaprzeczać, choć faktycznie najwięcej się działo w otoczeniu sekcji rytmicznej. Zresztą każdorazowe przedstawienie przez Andersona członków zespołu zakończone było krótką zagrywką kontrabasisty i perkusisty przy milczeniu fortepianu. Gdy trio wyciszało się grając przyjemną melodyjną balladę aż się prosiło o wiersz, mikrofon i kobiecy głos, by usłyszeć po prostu świetną piosenkę lub ekran z obrazem, by mieć muzykę ilustracyjną, filmową. Środa była dniem wypełnionym tylko tym jednym bardzo ciekawym koncertem.

 

Najbardziej spójnym dniem tegorocznej Jazzowej Jesieni był na pewno piątek, gdy na scenie po sobie pojawiły się zespoły norweskiego trębacza Mathiasa Eicka i brytyjskiego saksofonisty Andy'ego Shepparda. Po freejazzowych przeżyciach czwartkowych, publiczność zgromadzona nawet na dostawkach mogła doznać ukojenia,  rozmarzyć się i poczuć szczęśliwa. A gdyby nie fotele na sali także i roztańczyć. Ze sceny płynęła bowiem muzyka łatwa w odbiorze, melodyjna dynamiczna, niemal rockowa, głośna lecz dla równowagi przeplatana balladami. Trąbka z pogłosem przywodziła na myśl brzmienie instrumentu Ibrahima Maaloufa, choć to dość odległe, przynajmniej terytorialnie, zakątki świata. Co prawda całość była bliższa muzyce pop, ale publiczności podobało się to przyjemne granie.

 

Wspomniany Andy Sheppard wniósł więcej melancholii, medytacji, ukojenia. Wciąż jednak melodyjnie i przestrzennie, a momentami wręcz słodko i nostalgicznie. Na szczęście także i ostro, zwariowanie. Takimi przymiotnikami można określić ów koncert. Zespół Shepparda grał muzykę chwilami transową z charakterystycznym narastaniem głośności i bardzo bogatym wypełnieniem perkusyjnym. Niezłomny Krzysztof Gradziuk za swoje poruszanie się za instrumentami perkusyjnymi otrzymywał szczere podziękowania od publiczności. Przestrzeń muzyczną dopełniały elektroniczne brzmienia klawiszy Eivind Aarset znanego bielskiej publiczności z dość odległego „zadymkowego” koncertu Nilsa Pettera Molvaera. Na bis zgromadzeni na sali usłyszeli kojącą wariację wokół kompozycji The Beatles „And I Love Her”.

Tradycyjnie Jesień Jazzowa zakończyła się koncertem jazzu tradycyjnego w wykonaniu Stars of British Jazz, bo to już taka tradycja, dobrze odbierana i lubiana przez bielską publiczność.

Krzysztof Grabowski

 

I to była interesująca klamra. Na zakończenie jazz sprzed dekad, na rozpoczęcie jazz dnia dzisiejszego, choć czy tak naprawdę można mówić o muzyce Marii Schneider jak o jazzie po prostu? Czy przypadkiem jej kompozycje nie wykraczają poza ściśle zakreślony gatunkowy obrys? Czy nie lepiej myśleć o niej jak o muzyce po prostu? Ja przyznam szczerze tak wolę. Uwalnia mnie to od pokusy szperania w historii, śledzenia skąd wzięły się pomysły aranżacyjne, jak rodziły koncepcje na współbrzmienia, instrumentacje, rozdzielanie ról, projektowanie soundu poszczególnych sekcji. I taki uwolniony mogę sobie bezkarnie podziwiać to co dzieje się na scenie, pławić się w melodiach, ekscytować wykonaniem.

Choć przecież z drugiej strony wiem, że w jej muzyce cała ta jazzowa tradycja odbija się z jednej strony w sposób bardzo wyraźny, z drugiej jednak żadną miarą nie wprost. Ciekawą obserwację usłyszałem po koncercie Marii Schneider z ust dyrektora festiwalu. Brzmiała mniej więcej tak „Coś niesamowitego! Ona wróciła do tego co kiedyś dawno robił Ellington. Zebrała muzyków o różnym brzmieniu. Świetnych, znakomitych, ale też bardzo wyrazistych. Zupełnie inaczej niż późniejsi liderzy, tacy jak Thad Jones/Mel Lewis. Tam grał cały bigband swoim sundem, jakby zakrywał poszczególnych muzyków. Tu jest inaczej, każdy z nich jest inny, każdy daje barwę i w całym bandzie tę barwę zachowuje. Piękne granie, piękne!”

 

I to właściwie mogłoby stanowić dobre podsumowanie dla pierwszego koncertu orkiestry Marii Schneider w jej roboczym, oryginalnym, tamtejszym składzie. Ale nie tylko wybornie skonfigurowany band wart jest odnotowania, nie tylko to odwołanie do ellingtonowskich koncepcji brzmieniowych. Pierwszy raz też usłyszeliśmy muzykę z jej nowej płyty The Thompson Fields. Ale nie tylko. Do zestawu nowości kompozytorskich wkradła się także partytura dawna, „Gumba Dance” z pierwszej płyty Marii zatytułowanej „Evanescence”. Nie do wiary, że od tamtego czasu minęło już ponad 20 lat. Rzecz wydawać by się mogło nie mająca wielkiego znaczenia, bo przecież normą jest konfigurowanie programu koncertu nie tylko z dzieł nowych, ale i muzyki starszej nie jako sprawdzonej w koncertowych bojach. A jednak jak się zastanowić kluczowa. Jakże inaczej pisała kiedyś, jak inaczej instrumentowała, jak bardzo dzisiaj, po dwóch dekadach zmieniło się jej myślenie, wyczucie formy, barwy i świadomość narracji. Ech, cudowny dowód, jak bardzo nie próżnowała przez te dwie dekady chyba ani jednego dnia! Tak, muzyka Marii żyje, i choć nie jesteśmy nią zasypywani co chwila, to z kompozycji na kompozycję ewoluuje, tak jak ewoluuje cały jej band.

Do Bielska Maria i jej zespół przyjechali z Turcji i dzień później pojechali bodaj do Kolonii pokonując kolejny etap swojej europejskiej trasy koncertowej, a na bis zagrali słynny standard „Over The Rainbow” i znowu stało się jasne, że muzyka dzieje się w głowie, że decydują o niej nie tylko umiejętności techniczne, choć przecież te mają kluczowe znaczenie jeśli chce się granice muzyki pokonywać i sięgać jej szczytów. Dzieje się najpierw w wyobraźni potrafiącej zmieniać nawet tak zgrany szlagier w nie łatwą do zapomnienia perełkę.

Cóż tu kryć, nie na darmo uważa się i Marię za najważniejszą kompozytorkę i aranżerkę, a jej orkiestrę za najwspanialszy duży band w światowym jazzie. Ale nawet gdyby za takich ich nie uważano to i tak trudno byłoby się oprzeć sile ich muzyki. Choć staranna i drobiazgowo uporządkowana, wydaje się jak powiew wielkiej muzycznej wolności.

Macej Karłowski